Mistyczny blockbuster. Recenzja Doktora Strange

I oto mija kolejny rok, gdy na ekranach kin możemy podziwiać starcia bohaterów Marvela w swoim obszernym uniwersum, tworzonym przez filmy pełnometrażowe i seriale telewizyjne. Idąc sprawdzonym już schematem, po produkcji wypełnionej po brzegi superbohaterami znanymi szerokiej publice, premierę ma obraz w którym poznajemy sylwetkę nienależącą do „głównego nurtu” –  ba, wręcz będącą obiektem małych drwin ze strony osób sporadycznie czytujących komiksy. Zanim Sorcerer Supreme na dobre dołączył do grona najbardziej rozpoznawalnych komiksowych bohaterów Marvela, stawiał on głównie czoła zagrożeniom natury mistycznej. I dopiero z nadejściem Civil War jego rola stała się bardziej prominentna, by ostatecznie wyjść na pierwszy plan komiksowego uniwersum. Moje jedyne spotkanie z tym bohaterem miało miejsce prawie 15 lat temu podczas oglądania jednego z odcinków Spiderman – The Animated Series, gdzie Doktor Dziwaczny (tak go ochrzcili tłumacze, serio) wspierał Petera Parkera w próbie odbicia Mary Jane z rąk kultystów (przy okazji ratując świat przez interwencją istoty z mrocznego wymiaru, ale kto by się tym przejmował).

Mamy rok 2016. Na złość wytwórni Warner Bros odpowiedzialnej za produkcje osadzone w konkurencyjnym uniwersum DC, Marvel Studios konsekwentnie wprowadza kolejnych  superbohaterów i tym samym zdobywa coraz większą widownię. Marvelowscy herosi dzięki umiejętnej pracy reżyserów, spójnym scenariuszom i udanym castingom stali się ulubieńcami zarówno geeków, jak i osób mniej zainteresowanych komiksem. Po tym jak komiksowy potentat z powodzeniem unowocześnił dobrze wszystkim znane postacie Kapitana Ameryki, Thora czy Hawkeye’a, studio podniosło sobie poprzeczkę, grzebiąc w bogatej kolekcji komiksów i wydobywając na światło dzienne coraz bardziej niedorzecznych herosów. I operacja się powiodła, a pacjent wciąż żyje. Ant-Man, Guardians of the Galaxy, a teraz Doctor Strange – te filmy sprawiają, że sprzedawany nam od prawie 10 lat schemat nadal się nie nudzi, zaś filmowe uniwersum Marvela, zbliżając się ku widowiskowemu finałowi w postaci Infinity War nie zaliczyło znacznych spadków. Niestety, wzrostów też jak na lekarstwo.

Jak zwykle, nowa postać wiąże się z kolejnym origin story. Tutaj niewiele się zmieniło chociażby względem historii, jaką przedstawiono w komiksie czy animowanym Spidermanie. Stephen to wybitny neurochirurg z nabrzmiałym ego, stroniący od rutynowej szpitalnej rzeczywistości, posiłkujący się wyłącznie lekarskimi wyzwaniami, które mogłyby przynieść mu sławę. W wypadku samochodowym bohater traci niezbędne w zawodzie chirurga czucie w dłoniach. Po kilku próbach konwencjonalnego leczenia, Strange ucieka się do metod, które dotychczas odrzucał jego racjonalizm. W swojej podróży dociera do świątyni Kamar-Taj, gdzie pod okiem Starożytnej powoli otwiera swój umysł na zjawiska, które mogą zmienić nie tylko jego samego, ale i cały świat. Standardowo dla filmu superbohaterskiego, jest tu również czarny charakter i konflikt, którego centralnym punktem będzie nasz świeżo upieczony mag.

Poster z tegorocznego Comic-conu
Poster z tegorocznego Comic-conu

Jako że mamy do czynienia z solowym filmem, zabraknie tu superbohaterów z poprzednich odsłon MCU. Zostają oni jednak wspomnieni, by zaznaczyć, że Strange operuje (pun unintended) w tym samym świecie, co rozbici obecnie Avengers. I cóż, jest to kolejny film pełnometrażowy Marvela. Dostaniemy więc trochę żartów mieszczących się w ramach PG-13, kilka kawałków muzycznych zapadających w pamięć (fani Pink Floyd będą zadowoleni). Miałem małe obawy co do  wyboru Cumberbatcha, bojąc się, że przez większą część seansu będę widział po prostu strzelającego iskrami Sherlocka w przydługich szatach. Benedict nie potrzebował jednak wiele czasu, by przekonać mnie, że jest godny miana Doktora Strange. Swego czasu krytykowano obsadzenie w roli Starożytnego białej kobiety, burząc się nie tylko na zmianę płci, ale również wybielenie postaci. Jak pokazuje praktyka, środowiska wysuwającego takie skargi z reguły nigdy nie można w pełni zadowolić, a wcielająca się w rolę Starożytnej Tilda Swinton (znana przeciętnemu zjadaczowi popcornu jako Biała Czarownica z Opowieści z Narnii) spisała się na medal. Z początku jej brytyjski akcent nie do końca pasował mi do świata przedstawionego; w końcu sam Cumberbatch wyzbył się dla swojej roli anglosaskiej mowy. Jednak w przypadku Swinton, jej akcent miał swojej wyjaśnienie w fabule.

Po zakończeniu projekcji miałem wrażenie, że film spłynął po mnie jak woda po kaczce. Trochę się pośmiałem, rozdziawiłem gębę na efektach specjalnych (lecz nie tak bardzo jak większość widzów, wina leży prawdopodobnie w tym, że zdecydowałem się na wersję 2D), ale mój mózg pozostał niezaangażowany przez większą część filmu. Po seansie nie potrafię w żaden sposób zarekomendować tego obrazu osobie, która widziała poprzednie części MCU. Główny zarzut jest taki – filmowi Scotta Derricksona brakuje osobowości. Tego elementu, który będzie wyróżniać go spośród innych produktów, przedłużając jednocześnie jego „życie” w dyskusjach, czy chociażby w memach. Guardians of the Galaxy miało rewelacyjną ścieżkę dźwiękową, żyjącą zarówno w symbiozie z filmem, jak i broniącą się poza nim. Ant-man przedstawił nam zupełnie nowego protagonistę, everymana jeszcze bardziej bliskiego zwykłemu człowiekowi niż jakikolwiek inny bohater uniwersum Marvela. A Luis (kolega Ant-mana)? Ta postać nie miała prawa być śmieszniejsza od przeciętnej komedii Adama Sandlera, a jednak się udało! Ile zdobył pochwał!

Tymczasem po wyjściu z seansu Doktora Strange nie zostaje w głowie nic. Efekt „transformujących” się budynków robi wrażenie, ale tylko przez pierwsze kilka scen; przemiana Stephena praktycznie niczym się nie różni od tego, co przechodził Tony Stark w pierwszym Iron Manie; przegłęboczone mądrości przekazywane przez Starożytną równie dobrze mogłyby być (oczywiście napisane Helveticą) tłem na blogu 11-latki. Jeśli już miałbym wymienić element filmu, który jakkolwiek zapisał się w mojej pamięci, byłaby nim finałowa walka. Rozegrano ją bardzo niehollywoodzko, a na pewno nie w sposób, do jakiego przyzwyczaiły nas poprzednie filmy. Poczułem w niej zdecydowanie ducha Doktora Who (swoją drogą, Benedict Cumberbatch odrzucił rolę Jedenastego Doctora, gdyż, cytuję: „nie potrafiłby wywiązać się z kontraktu, który przyzwalał na używanie jego wizerunku na pudełkach śniadaniowych”; ciekawe jak odniósłby się do tej wypowiedzi w kontekście jego obecnej roli).

„Dziwaczny” jest ten film. Nie poczułem żalu z powodu wydania tych kilkunastu złotych na bilet, w czasie seansu specjalnie się nie nudziłem, ale jednocześnie Doktorowi Strange w żaden sposób nie udało się mnie wzbogacić, obudzić we mnie emocji. MCU jest niczym restauracja serwująca codziennie to samo danie, które jednak za sprawą kunsztu kucharza nabiera nowej formy, nie pozwalając nam przejść obojętnie obok jej drzwi. I tym razem się najadłem, kelner był uśmiechnięty, tylko danie było jakieś nieposolone. Czy wrócę po raz kolejny do tego przybytku – nie wątpię. Nadzieję pokładam jednak w przystawkach, a nie grand finale w postaci Infinity War. Oby druga odsłona Strażników nie zawiodła.

Grzegorz Ciesielski
Grzegorz Ciesielski
Amerykanista z wykształcenia, cosplayer z pasji, felietonista z przypadku. Pasjonat muzyki lat 60. i 80., miłośnik piw rzemieślniczych, kucharz amator. Gardzi kawą. Jego twórcze portfolio można zobaczyć na W Cosplay. Twitter: grzeniu_c

Patronujemy

Copernicon 2022 - plakat festiwalu

REKLAMA

Zobacz też:
 


Reklama