Na twórcach popularnych marek spoczywa duża odpowiedzialność. Obecnie najbardziej opłacalnym wydaje się produkt bezpieczny, kalka tego sprzed roku, trafiająca do jak największej grupy zainteresowanych. Dwoma pozornie skrajnymi, ale jakże podobnymi do siebie przykładami mogą być serie Call of Duty i Pokemon.
Zarówno łagodni miłośnicy bezstresowych spacerków za kieszonkowymi stworkami, jak i nabuzowani strzelcy wyborowi, są regularnie karmieni nowymi, niewiele różniącymi się od poprzednich odsłon tytułami. Szczególnie ta druga marka wydaje się być w sporym zastoju ewolucyjnym, ale, co ciekawe, to już nie sama gra jest obecnie największym źródłem przychodu studia.
Wydanie kolejnej wersji kieszonkowych potworów wydaje się obecnie jedynie pretekstem do zareklamowania następnej partii gadżetów ze starymi i nowymi stworkami. Ostatecznie gra zostaje oddelegowana do roli interaktywnej reklamy dla pokemonowego barachła kolejnej generacji.
Niestety podobne wrażenie odnoszę po obejrzeniu pierwszych pięciu odcinków sezonu czwartego Ricka i Morty’ego. Po dwóch niekoniecznie długich latach oczekiwania (przesyt panujący obecnie w popkulturze nie pozwalał, bym przypomniał sobie o istnieniu serialu) mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że współczuję nieco fanom, którzy niecierpliwie wyczekiwali nowej porcji odcinków. Podobnie jak w przypadku Pokemonów, nowy Rick i Morty nie wnosi nic poza wprowadzeniem nowych postaci i wariantów Ricka, które będzie można przerobić na Funko Popy i inny badziew sprzedawany pod kategorią „popkultura” w sklepach internetowych i księgarniach.
Zastanawiałem się w ogóle, czy jest sens pisać ten tekst, skoro sezon nie dobiegł jeszcze końca. Poprzednie składały się z dziesięciu odcinków i dopiero po premierze ostatniego powinienem sformułować mój ostateczny werdykt. Mając jednak na uwadze, co zaoferowała pierwsza połowa ostatniego sezonu Bojacka Horsemana, i sposób, w jaki zakończył się ostatni odcinek tej połowy, postanowiłem, że i dotychczasowo wydanych odcinków Ricka i Morty’ego nie potraktuję ulgowo.
Wady sezonu czwartego mają po części swoje źródło w ogólnych założeniach samego serialu. W pierwszym i ostatnim odcinku trzeciego sezonu Ricka i Morty’ego scenarzyści pokazali środkowy palec fanom snującym teorie i domysły nt. fabuły poprzez błyskawiczną zmianę status quo świata przedstawionego. Rick dość szybko uporał się z ucieczką z więzienia, a wątek Jerry’ego i Beth został beznamiętnie zamieciony pod dywan i para pogodziła się, nadal tworząc niezbyt szczęśliwe małżeństwo bez wynoszenia żadnych lekcji.
W sezonie czwartym rozwój postaci również stanął zupełnie w miejscu. Rick Sanchez to dalej Tyler Durden, Morty wciąż jest głupim nieudacznikiem, a Summer niestety została zepchnięta na drugi plan, wracając od czasu do czasu, by przypomnieć bratu jakim jest ciamajdą.
Charakter postaci dyktuje również przebieg fabuły i tutaj znowu wracamy do utartych schematów. Po raz kolejny Rick spełnia zachciankę Morty’ego, który ignoruje wszelkie obawy dziadka, by później skończyć w najgorszy możliwie sposób, będąc przy tym fizycznie i werbalnie nękanym przez podstarzałego naukowca. Niezależnie, czy ma to miejsce przy podpisywaniu aktu własności smoka, czy przy kradzieży kryształu śmierci celem zeswatania się z Jessicą (odpowiednio najgorszy i najlepszy odcinek z dotychczasowej piątki).
Podobnie jest z Jerrym, którego pech na poziomie Kojota ze Zwariowanych Melodii jest porównywalny z głupotą, jaką prezentuje tata Smith przy każdej możliwej interakcji z istotą pozaziemską. Jak już wspomniałem wcześniej, Summer i Beth grają tu jedynie role epizodyczne, rzadko wychodząc przed szereg, co zauważa zresztą sama siostra Morty’ego, narzekając, że nie jest już częścią przygód, jak to miało miejsce w poprzednich sezonach.
Być może byłbym w stanie się pogodzić z takim stanem rzeczy, gdyby Rick i Morty od samego początku nie pragnął być niczym więcej niż sitcomem pozbawionym tylko puszczanego z taśmy śmiechu publiki. Weźmy za przykład inny „geekowski” serial – Big Bang Theory. Tutaj również od czasu do czasu zarzuci się jakimś naukowym żargonem lub losową odzywką, odniesienia do popkultury wylewają się bokami, a w każdym odcinku Sheldon jest antypatyczny, Rajesh nieśmiały, a Howard obleśny. Ale nawet w takiej kobyle jak Big Bang Theory postacie w końcu przechodziły jakiś etap rozwoju, co jest zrozumiałe dla produkcji, która ciągnie się już dwanaście sezonów. Te same żarty oparte na danym zachowaniu postaci mogłyby się w końcu znudzić.
I obawiam się, że podobny los może spotkać Ricka i Morty’ego. Twórcy dali początkowo jakąś nadzieję na narrację, która będzie ciągnęła się dłużej niż jeden odcinek w postaci wątku złej wersji Morty’ego lub przyszłych losów Człeka Ptaka. Biorąc jednak pod uwagę, że pierwsze pięć odcinków nowego sezonu nie odsłoniło nawet rąbka tajemnicy, by wzbudzić zainteresowanie nowym sezonem, wątpię, czy pozostała piątka kryje jakiekolwiek niespodzianki (chyba że to element jakiegoś eksperymentu społecznego w wykonaniu Justina Roilanda i Dana Harmona).
Moje negatywne odczucia co do powrotu Ricka i Morty’ego spowodowane są również tym, że konkurencja zdążyła zaoferować w ramach gatunku „adult animated show” o wiele więcej. Po raz kolejny muszę wrócić do BoJacka Horsemana. Serial o koniu celebrycie zredefiniował gatunek animacji dla dorosłych, które wcześniej formułowano na fundamentach ustanowionych przez South Park czy Family Guya. To znaczy, musiało być brutalnie, kontrowersyjnie i obrazoburczo. Ostatecznie takie seriale pełniły bardziej rolę „zakazanego owocu” dla dojrzewających widzów niż dzieła, które miałoby zainteresować w głównej mierze osoby już dojrzałe.
I w momencie, kiedy BoJack Horseman porusza temat aseksualności, depresji, rasizmu i zepsucia celebryckiego świata, pozostając jednocześnie produkcją autentycznie zabawną, Rick i Morty zdaje się być bliżej tego pierwszego spektrum animacji dla dorosłych, idąc tą prostszą drogą, wbrew temu, co zwiastował po części sezon trzeci.
Daty premiery pozostałych odcinków pozostają nadal w tajemnicy Roilanda i Harmona, ale z pewnością nie będziemy czekali kolejne dwa lata. Mając jednak do dyspozycji tyle ciekawych pozycji, jak Mandalorianin, kończący się BoJack Horseman czy rozpoczynający się Wiedźmin, jest spora szansa, że Rick i Morty przepadnie gdzieś w odmętach popkulturowej papki.
Wyniki oglądalności w Stanach Zjednoczonych nie prezentują się tak imponująco jak w przypadku sezonu trzeciego i jedynie niedawna premiera nowych odcinków na Netfliksie jest w stanie podreperować serialowi statystyki. A nawet jak to się nie uda, twórcy z pewnością odbiją się na przychodach z merchu. Choć i tutaj wątpię, czy doczekamy się fenomenu pokroju Kiszonego Ricka.
The Science of Rick and Morty – recenzja książki – przeczytaj artykuł