Już wielokrotnie przy recenzjach innych filmów MCU podkreślałem mój osobisty przesyt kinem superhero. Doprowadziło to do sytuacji, w której nie ekscytuję się kolejną zapowiedzią, zdjęciem z planu czy plotką (z tymi ostatnimi zresztą mam spore problemy, biorąc pod uwagę jakość niektórych newsów na polskich portalach…). Moja obojętność jednak znika, gdy tylko w sali kinowej rozbrzmiewa charakterystyczna muzyka i intro Marvel Studios. Na dwie godziny zapominam o bożym świecie, by po obejrzeniu ostatniej sceny po napisach wrócić do rutyny i znowu narzekać na wysyp filmów o superbohaterach. Zdarzały się oczywiście wyjątki od tej reguły, jak absolutnie rewelacyjne Civil War, ostatni Strażnicy Galaktyki (głównie końcówka) czy dość chłodno przyjęta, ale lubiana przeze mnie Kapitan Marvel.
Zainteresowanie przeciętną pozycją Marvel Studios nie może się jednak w niczym równać z euforią, jaką wywoływały kolejne doniesienia o drugiej części Infinity War, nazwanej ostatecznie Endgame. Fani zaczęli snuć coraz to nowsze teorie z każdym kolejnym zwiastunem, a „wyborni” żartownisie po raz milionowy męczyli internautów następnymi wariacjami mema, według którego spotkanie Thanosa ze śmiercią ma być efektem działania Ant-Mana, rozsadzającego go od wewnątrz przez tylny otwór w ciele. Internetowa presja prędzej czy później spowodowała u mnie chęć wybrania się do kina, zanim z kart przeglądarki zaczęły wypływać spoilery.
Infinity War na dobrą sprawę zakończyło się na drugim akcie, nie dając widzowi jeszcze pełnego wglądu w świat po apokalipsie. I choć nie brakowało tam efektownych walk, było wyraźnie czuć, że wygrana Thanosa była jedynie rozgrzewką przed właściwą osią fabularną. Dzięki pstryknięciu zmniejsza się liczba bohaterów, przez co scenarzyści mają nieco ułatwione zadanie w sprawiedliwym podziale czasu ekranowego dla każdej postaci. Każda z nich na swój sposób próbuje radzić sobie w nowej rzeczywistości, jednak centralnymi figurami pozostają nadal odwieczny idealista Steve Rogers oraz Tony Stark, którego bagaż doświadczeń zmusił do kapitulacji i rozpoczęcia o wiele skromniejszego życia.
Nową nadzieję daje powrót Scotta Langa i to on pośrednio narzuci ton większej części filmu. Otóż większość trzeciego aktu to, podobnie jak pierwszy Ant-Man, heist film, jednak z o wiele wyższą stawką. Mógłbym również wspomnieć o pewnym elemencie fabularnym, jaki wprowadza obecność Langa, ale ponieważ nie został on jasno przedstawiony w żadnym z trailerów, potraktuję go jako spoiler i pozostawię do odkrycia widzom.
To właśnie spoilery okazały się najskuteczniejszą kampanią wirusową dla filmu. Portale społecznościowe stały się poligonem dla strażników reagujących na każdy przeciek banem, jak i trolli, którzy w mniej lub bardziej subtelny sposób wyjawiali kluczowe wątki filmu nieostrożnym internautom. Minęły już ponad dwa tygodnie od premiery i w niektórych dyskusjach spoilery są nadal tematem tabu. Z tego samego powodu pomijam jakiekolwiek wzmianki o fabule, bo nawet w dyskusji bezspoilerowej o Avengers można powiedzieć wiele. Niezależnie od tego, czy Endgame traktujemy jako drugą część Infinity War, czy autonomiczny film, jest to w dalszym ciągu absolutna czołówka Marvel Cinematic Universe i dowód na to, że poprzeczka, którą twórcy stawiają sobie coraz wyżej, jest możliwa do przeskoczenia.
Anthony i Joe Russo nie tylko stworzyli satysfakcjonujące zakończenie sagi Kamieni Nieskończoności, ale wręczyli również piękny prezent widzom, którzy przez ponad dziesięć lat byli wierni marce. Endgame to fantastyczna celebracja poprzednich dokonań MCU i każdy fan, niezależnie od długości swojego stażu, odczyta przynajmniej część sygnałów puszczanych do niego przez scenarzystów. Już poprzednie produkcje Marvel Studios wynagradzały na nowo każdy kolejny seans, a w przypadku konkluzji sagi Thanosa drugie podejście i odsunięcie fabuły na dalszy plan wydaje się wręcz obowiązkowe w obliczu tej trzygodzinnej epopei.
Za pierwszym podejściem trudno też w pełni docenić jakość wizualiów. Ostatnimi czasy studio zdało się zachłysnąć komputerowymi efektami specjalnymi, czego rezultatem była chociażby mocno nieczytelna walka z końcowego aktu Black Panther czy dość średnio wyglądający kostium Spider-Mana w Infinity War. Koniec końców jednak budżet Endgame jest w pełni uzasadniony i pozostaje tylko kibicować, że ten świetnie wyglądający film już niedługo przekroczy zyski fatalnie starzejącego się Avatara.
Jeszcze kilka godzin po seansie zastanawiałem się nad pozycją produkcji w przyszłym rozdaniu nagród Akademii Filmowej. Pomijając nawet sam aspekt kulturowy, najnowszy rozdział MCU to szalenie dobra produkcja, film superbohaterski, w którym gra absolutnie wszystko. Łączy on zalety obu mediów, jakimi są kinematografia i komiks. Uzyskano właściwy balans między powagą jednego a swawolą drugiego, bez przechodzenia w skrajności, jak w Batman vs Superman czy Batman i Robin. To zdecydowanie najlepszy moment, by kino superbohaterskie zarobiło swoją pierwszą statuetkę w kategorii najlepszego filmu. Są jednak dwie przeszkody.
Mam dwie uwagi do Endgame, zacznijmy może najpierw od tej obiektywnej. Przez swój charakter film braci Russo średnio sobie radzi jako osobny byt. Jest to nie tylko odcinek większej serii, ale wręcz finał sezonu, na etapie którego zaznajomieni jesteśmy z każdym bohaterem dramatu, całą ich historią. Niektórzy z nich otrzymali nawet trzy solowe filmy, a gdyby doliczyć ich występy w crossoverach, liczba rośnie dalej. W związku z tym otrzymanie tak prestiżowej nagrody byłoby dość kłopotliwe i krzywdzące wobec filmów, które w czasie krótszym niż trzy czy nawet dwie godziny pozwalają zbudować cały świat przedstawiony i zawiązać emocjonalną więź widza z bohaterem.
Drugi problem z Endgame wynika z jednej sceny i kreacji pewnej postaci (mała podpowiedź, chodzi o „nordyckiego” „boga”), która zaburza nieco ton przedstawiony w całym filmie. Rozumiem, iż w Marvelu nie może zabraknąć elementów humorystycznych, ale samo Endgame pokazało, że humor to coś więcej niż tylko wyliczanie nawiązań do popkultury czy lekko ordynarne rozgrywki. Jedna kwestia Kapitana Rogersa, będąca połączeniem humoru sytuacyjnego i nawiązania do starszych filmów była tak rewelacyjnym zagraniem, że byłem w stanie wstać z siedzenia i klaskać, wybaczając poprzednie potknięcia scenarzystów.
Zakończenie sagi Kamieni Nieskończoności to również czas pożegnań. Nie powinno to być dla nikogo niespodzianką ani też spoilerem, że na emeryturę przejdzie paru superbohaterów, a część z nich zmieni barwy. Trzymam kciuki za Marvel Studios, że nie pójdzie śladami komiksowego pierwowzoru, wskrzeszając w nieskończoność swoje znaki towarowe. Na nasze szczęście aktorzy nie żyją wiecznie, i liczę na to, że będzie to dobra okazja, by znane aliasy odziedziczyły zupełnie nowe postacie. Popularność Milesa Moralesa (Spider-Man) i Kamali Khan (Ms Marvel) potwierdza, że medium powinno otworzyć się na szerszą grupę odbiorców.
Nie mógłbym wyobrazić sobie bardziej satysfakcjonującego zakończenia tej ciągnącej się przez dwadzieścia dwa filmy sagi i nie czułbym szczególnej pustki, gdyby miał to być ostatni film MCU. Nic nie świadczy jednak o tym, żebyśmy mieli się pożegnać z Avengers i im stowarzyszonymi. Najnowszy Spider-Man jest już w fazie postprodukcji, James Gunn odzyskał kreatywną kontrolę nad trzecią częścią Strażników Galaktyki, a trzech bohaterów nie doczekało się jeszcze sequeli do swoich solowych filmów. A jak wspomnimy jeszcze ostatni zakup 21st Century Fox i wynikające z tego włączenie X-Men czy Fantastycznej Czwórki do kolekcji własności intelektualnej imperium Disneya, nawet taki malkontent jak ja ma się czym ekscytować.
Avengers: Endgame (2019)
Scenariusz: Christopher Markus, Stephen McFeely
Reżyseria: Anthony Russo, Joe Russo
Obsada: Robert Downey Jr, Scarlett Johansson, Chris Evans, Mark Ruffalo, Chris Hemsworth, Jeremy Renner