Jest pewna pula przymiotników, których można użyć do opisania tego filmu. Na przykład: słodki i gorzki, romantyczny i realistyczny, magnetyczny, wciągający, poruszający, uniwersalny.
I to pewnie wszystko prawda. Nie będę się kłócić – Zimna wojna wbiła mnie w fotel tak, jak tego nie zrobił od dawna żaden film. Mówię: „wbiła”, jakby to było nagłe, gwałtowne wrażenie. Tak nie jest – Zimna wojna może i wbija w fotel, ale też wsiąka pod skórę, powoli, nieznacznie. Potem nocą nie można zasnąć, bo pod powiekami wciąż rozgrywają się sceny filmu, te, które docierają do widza z opóźnieniem.
Dodałabym jeszcze jedno określenie do tej puli wyrazów: eliptyczny. Trudno nie zauważyć, że osią Zimnej wojny jest jej szkicowość – fabuła rozciąga się w czasie i w przestrzeni, w różnych zakątkach Europy, w ciągu kilkunastu lat, i nie dowiadujemy się wszystkiego. Na pierwszy rzut oka historia wydaje się prosta. Dwójka artystów, on – pianista, ona – śpiewaczka i tancerka, a do tego niesprzyjający polityczny klimat i niszcząca, gorzkawa miłość.
Poznajemy tylko migawki z życia bohaterów; na szczęście w filmie umiejętnie żongluje się informacjami i doskonale, subtelnie pokazuje się widzowi dokładnie tyle, ile trzeba, żeby zapełnić sobie białe plamy. Te urywki, które widzimy, nadają Zimnej wojnie niespieszny, ale znaczący rytm, podkreślany także przez ścieżkę dźwiękową: zarówno przez przenikliwość ludowego białego śpiewu, jak i przerywaną intensywność jazzu. Rola muzyki w filmie jest niezwykle ważna. Soundtrack działa jako fantastyczny kontrapunkt dla opowieści, choć momentami także miesza się z nią, „gra” nie tylko jako dźwięk, ale też staje się kolejnym aktorem.
Efekt końcowy rzeczywiście zjednuje widza, ale mimo wszystko nie jest idealnie. Niektóre wątki zdają się znikać zbyt nieoczekiwanie, co odbiera Zimnej wojnie trochę spójności. Tak było z postacią Ireny, granej przez Agatę Kuleszę współpracowniczki i partnerki Wiktora, która po prostu nagle przestaje się pojawiać. Film oczarowuje, ale nie ze względu na fabułę – przede wszystkim „robią” go zdjęcia i aktorzy. Historia, chociaż opowiedziana dobrze, nie jest tym, co spaja Zimną wojnę. Ale może ten film ogląda się dla emocji, a nie dla fabuły.
Zimnej wojny nie byłoby bez Joanny Kulig, grającej pierwszoplanową Zulę Lichoń. Powiedzieć, że Kulig na ekranie jest charyzmatyczna, to za mało – kreuje niesamowicie złożoną rolę, pokazując przemianę bohaterki od nieugiętej dziewczyny do wypalonej kobiety. Jej gra jest pełna niuansów, sprawia wrażenie zupełnie niewymuszonej, a przez to jest przekonująca. Partnerujący jej na ekranie Tomasz Kot w roli Wiktora Warskiego to silna, melancholijna postać z ogromnym ładunkiem emocjonalnym. Zawodzi trochę krótka obecność na ekranie Agaty Kuleszy i jej bohaterki z cierpką iskrą w oku; Borys Szyc w roli partyjnego aparatczyka Lecha Kaczmarka wprowadza do filmu ciekawy kontrast, udało mu się tej roli nie przerysować, nie zagrać zbyt komediowo.
Na szczęście udało się opowiedzieć Zimną wojnę bez groteski, a przecież tak łatwo byłoby tę historię przerysować. Pomaga pewnie elegancki artyzm ujęć Łukasza Żala, niemalże powtórka z Idy. Zdaje się, że zdjęcia są jeszcze bardziej dopracowane. Gra świateł, z być może nieco mniej wyraźną niż w Idzie magią chiaroscuro, nadaje Zimnej wojnie nieco inny emocjonalny efekt, bardziej gorzki, co tylko pogłębia się w miarę postępowania fabuły.
Nic dziwnego, że za Zimną wojnę Pawlikowski otrzymał Złotą Palmę w Cannes. Połączenie historii, która mogłaby wydarzyć się gdziekolwiek, ale wydarzyła się w specyficznym lokalnym i politycznym klimacie, z urzekającymi aranżacjami muzycznymi i pięknymi ujęciami – to nie jest film, który łatwo wyrzucić z pamięci. I nie jest też łatwo go opisać. Może dla Zimnej wojny w polszczyźnie nie wystarczy przymiotników. W końcu w jakich słowach można mówić o wielkiej miłości? Udaje się to tylko w języku filmu.
Zimna wojna (2018)
Reżyseria: Paweł Pawlikowski
Scenariusz: Paweł Pawlikowski, Janusz Głowacki
Obsada: Joanna Kulig, Tomasz Kot, Agata Kulesza, Borys Szyc, Cedric Kahn, Adam Woronowicz, Adam Ferency