Ostatni film Marvel Cinematic Universe przekroczył masę krytyczną, która zbierała się sukcesywnie od trzeciego Iron Mana. Thor: Ragnarok był filmem do bólu poprawnym i daleko mi było do podzielenia entuzjazmu większości internautów. Dziesięć lat temu zachwycałem się pierwszym filmem z tego uniwersum – Iron Man udowodnił, że w XXI wieku można nakręcić obok Batmanów Nolana kompetentny film superbohaterski, który da się bez zażenowania obejrzeć z młodszym lub starszym rodzeństwem, partnerem albo rodzicami. Po Iron Manie kolejnym przełomowym krokiem było Avengers, które ku zdziwieniu wszystkich udźwignęło ciężar całej menażerii kolorowych protagonistów. Z czasem jednak filmy Marvela zaczęły być dla mnie corocznym pewnikiem, aż w końcu nie mijały nawet 4 miesiące, bym nie usłyszał o nowej premierze.
Zmieniły się również moje preferencje i większą przyjemność czerpałem ze skromniejszych produkcji, które skupiały się na mniejszych konfliktach, aniżeli kolejne odcinki ratowania wszechświata przed armadą kosmitów żądną eksterminacji naszego globu. Rok 2018 zapowiada się wyjątkowo ciekawie i, poza średnio obchodzącym mnie Infinity War, premierę ma mieć druga część Ant-Mana oraz oczywiście Black Panther, czarny (ho ho ho!) koń fabuły Civil War.
Po tragicznej śmierci swojego ojca książę T’Challa wygrywa w rytualnym pojedynku prawo do tronu Wakandy. Na nowego władcę spadają zaległe zobowiązania ojca, przede wszystkim obowiązek ujęcia handlarza Ulyssesa Klaue, zagrażającemu strzeżonej od setek lat tajemnicy o ukrywającej się przed zewnętrznym światem wysoko rozwiniętej cywilizacji Wakandyjczyków. Jednym z partnerów rzezimieszka jest najemnik ukrywający się pod pseudonimem Killmonger, utytułowany żołnierz mający bardziej personalny konflikt z przywódcami Wakandy.
Główną osią fabularną Czarnej Pantery są wielokrotnie zadawane pytania: czy słusznym jest ukrywanie się przed światem zewnętrznym, i jak katastrofalne może być udostępnienie mu technologii dumnego afrykańskiego narodu? Wakanda to kraj, który mimo osiągnięcia wysokiego rozwoju technologicznego, mocno trzyma się swoich korzeni i właśnie to przywiązanie do tradycji niemalże prowadzi do jego zguby. Mamy tu typowy motyw konfliktu pokoleń, ale co trzeba przyznać filmowi – żadna ze stron nie jest jednoznacznie dobra – podobnie jak w Civil War, każda strona ma swoje racje. W Wojnie Bohaterów obie strony były reprezentowane przez superbohaterów – w Czarnej Panterze na wojnę ideologiczną wyruszają T’Challa i Killmonger, jednak nawet w szaleństwie złoczyńcy znalazło się nieco rozsądku.
https://www.youtube.com/watch?v=x02xX2dv6bQ
I to kreacja Michaela Jordana jest najmocniejszą stroną najnowszego filmu Marvela. Od czasu ostatniego dobrze napisanego villaina – Helmuta Zemo minęły tylko 2 lata, ale i w całej historii MCU było ich jak na lekarstwo. Killmonger pod wieloma względami przypomina wschodnioeuropejskiego terrorystę, lecz w przypadku czarnoskórego najemnika wendetta jest efektem nie tylko dokonanych przez niego złych wyborów, ale przede wszystkim błędów Wakandyjczyków, którzy sami stworzyli demona budzącego w nich największy strach. Obnażył on absurdalność rytuałów dyktowanych tradycją, lecz zadał też poważne pytanie o przyszłość narodu, który w trosce o swoje interesy odwraca się od przedstawicieli własnej rasy żyjących poza granicami kraju bogatego w złoża vibranium.
Przejedzony nieco mieniącym się kolorami kosmosem i scenerią sztampowej amerykańskiej metropolii z otwartymi ramionami powitałem spektakularne afrykańskie krajobrazy oraz pełną splendoru i kontrastów scenerię Wakandy. Z jednej strony mamy nowoczesne laboratoria uzdolnionej technicznie siostry T’Challi, z drugiej miejskie krajobrazy niczym nie różniące się od wizerunków krajów afrykańskich rodem z programów podróżniczych. Takie zestawienie nieco kłuło mnie w oczy, ponieważ Wakandyjczycy, których kraj pod wieloma względami górował nad pozostałymi cywilizacjami, w większości przypadków mieszkali w budynkach niczym nie różniących się od chatek z państw trzeciego świata. Czasami miałem wrażenie, że za chwilę zza rogu wyskoczy Wojciech Cejrowski i zacznie bezpruderyjnie nawijać po polsku do króla Wakandy. Takie dywagacje jednak dowodzą o tym, że Black Panther swoją innością nie tylko wyróżnia się na tle odtwórczych filmów MCU, ale wręcz tym punktuje. W końcu w dziełach Hollywood widzimy inne kraje niż Stany Zjednoczone, Wielka Brytania czy Chiny (choć i tu nie obyło się bez wizyty na Dalekim Wschodzie).
Black Panther to chlubny przypadek filmu, który ostatecznie wypadł lepiej niż zwiastun. Z hip hopem nigdy nie było mi po drodze, toteż ucieszyłem się, że ścieżka dźwiękowa nie atakowała mnie ulicznymi rytmami, tylko melodiami inspirowanymi muzyką ludów afrykańskich. Ku mojemu zadowoleniu film oszczędniej operował żartami, prezentując poziom o wiele bardziej znośny niż Thor: Ragnarok. Do zgrzytów zaliczyłbym jedynie kreację młodszej siostry T’Challi (serio, MCU, weźcie przykład z seriali typu Riverdale i zróbcie kiedyś dobrego nastolatka/nastolatkę), jak i żyjącego w górach plemienia Jabari, która wyszła dość rasistowsko, jak na film traktujący dość poważnie o problemach rasowych.
W rankingu moich ulubionych filmów Marvela znowu nastąpiło przetasowanie. W kategorii solowych występów Czarną Panterę spokojnie umieściłbym w pierwszej piątce. Podobnie jak samego bohatera, na kolejny występ którego czekam bardziej niż na pojawienie się Tony’ego Starka. O ile Iron Man z każdym filmem wygląda coraz gorzej w swojej przekombinowanej, generowanej komputerowo zbroi, ubiór Czarnej Pantery nie tylko hołduje tradycyjnym ubiorom superbohaterów, ale i prezentuje się po prostu rewelacyjnie. Spandex wrócił do łask.
Za seans dziękujemy Cinema City.
Czarna Pantera (2018)
Reżyseria: Ryan Coogler
Scenariusz: Joe Robert Cole, Ryan Coogler
Obsada: Chadwick Boseman, Michael B. Jordan, Lupita Nyong’o, Martin Freeman