Maja Lidia Kossakowska po 7 latach przerwy od premiery drugiego tomu Zbieracza Burz powróciła do sagi anielskiej. Najnowsza książka w cyklu, Bramy Światłości, to wielki powrót starych znajomych z Daimonem Freyem na czele, przed którymi stoi nowe, wymagające zadanie. Abaddon zostaje formalnym dowódcą wyprawy badawczej do Sfer Poza Czasem, gdzie Świetlista Sereda, wysoko urodzona Skrzydlata, natrafiła na emanację Jasności. Nowe okoliczności to tylko tło dla klasycznej historii, w której Daimon jest melancholijnym twardzielem, Lucyfer się miota, Asmodeusz przy nieocenionej pomocy widmokota Nefer stara się zapanować nad szaleństwem Lampki, a Piołun jest jak zwykle opoką i oparciem Abaddona.
Proza Kossakowskiej, a w szczególności saga anielska, to książki dla amatorów gatunku. O ile Grillbar Galatyka, będący genialnym pastiszem klasycznej s-f, mógł się spodobać wszystkim fanom szeroko pojętej fantastyki, a Ruda Sfora czarowała wyjątkowymi wizjami jakuckiego szamanizmu, o tyle przygody Skrzydlatych uchodzą, całkiem słusznie, za „guilty pleasure” polskiego fandomu. Przez wzgląd na ukończone studia z archeologii autorce nie można odmówić dogłębnej znajomości realiów, w których osadza swoje książki – historie mają solidne oparcie w mitologiach, religiach i wierzeniach poszczególnych kultur. W wypadku pierwszego tomu Bram Światłości bohaterowie wędrują przez Sfery obrazujące głównie wierzenia hinduistyczne, mamy więc bogactwo i przepych orientu, nie tylko pod postacią lukrowanego zamku dewy Bhairawy. Wyprawa z Królestwa napotyka nagów, kinnarów, rakszasów oraz wojowniczych Marutów, którzy dołączają do ekspedycji. Istotny wpływ hinduizmu to jedyna nowość w sadze, pozostałe kwestie pozostają niezmienne – o ile część fanów może być tym faktem ucieszona, o tyle niektórzy czytelnicy zmęczyli się anielską twórczością Kossakowskiej już po Siewcy Wiatru.
Główny problem z odbiorem sagi anielskiej polega na tym, że Kossakowska cierpi na wyjątkowo ciężki przypadek nadprodukcji i nadużywania przymiotników, okresowo przeradzający się w podniosłe przestylizowanie. Autorka z entuzjazmem wraca do ryzykownych porównań, przenośni i metafor, śmiało mogących konkurować z obecnymi w poprzednich tomach zgrzytami w rodzaju „matowego połysku” i sformułowań pokroju „piękny i dziki jak oswojone zwierzę”. Mamy więc „ponury blask”, „oczy płonące jak próchno w jaskini” a dzięki jednemu akapitowi dowiadujemy się, że „splendor głębiańskiego zmierzchu jest porażający przy rzewnym i niepokojącym klangorze harpii, przypominających sztylety wbite wprost w jarzącą się czerwień nieba”.
Szczególny uraz ma pisarka do uśmiechów. Każda z postaci ma uśmiech wyglądający jak rana, blizna, szrama. W niepokojąco regularnych odstępach pojawiają się więc określenia typu: „uśmiech ostry niczym kindżał”, „uśmiech wyglądał jak strup”, „uśmiech pogłębił się jak paskudna, krwawiąca rana”. Jeżeli na jednym krańcu szali artystycznego wyrazu postawimy Lovecrafta, który cały klimat swoich książek zbudował na trzech przymiotnikach (niepokojący, bluźnierczy i złowieszczy), skrajną jego przeciwnością w tej konkurencji jest Kossakowska. Trudno uwierzyć, że te przesycone plastycznością opisów eposy zawierają jeszcze fabułę przyciągającą publikę inną, niż egzaltowane piętnastolatki słuchające Evanescence.
Książka kończy się cliffhangerem, który po lukrowanym hinduskim bizancjum daje upragniony odpoczynek, gdyż Bramy Światłości mogą zmęczyć nawet najbardziej zagorzałych fanów twórczości Kossakowskiej.
Mimo wszystko, powrót po 7 latach do Królestwa i spotkanie ze Świetlistymi i Mrocznymi to jak odwiedziny u dawno niewidzianych przyjaciół. I jak Razjel można pomyśleć, że „dobrze posiedzieć, pogadać i zjeść coś z przyjacielem. To jakby wiosna znowu przyszła i ucałowała mnie w czoło”. Jeśli więc pierwszy tom Bram Światłości to wiosna, oby lato nadeszło udane.
Posłuchaj tekstu w wersji audio: