Tak to już z pięściarzami jest, że często mają spory problem z odejściem na emeryturę i niejednokrotnie wciąż wchodzą do ringu pomimo zaawansowanego jak na czynnego sportowca wieku. Zwykle to smutny widok – szybkość już nie ta, brakuje kondycji, a każdy otrzymany cios wywołuje większe obrażenia niż jeszcze kilka lat temu. Najczęściej kończy się to zwyczajną deklasacją ze strony młodszego przeciwnika, czasem jednak skutki bywają tragiczne – nie da się ukryć, że boks to wymagający i bardzo niebezpieczny sport, a wielu pięściarskich emerytów przypłaciło zbyt długą karierę trwałym uszkodzeniem organizmu.
Ten sam problem ma seria Rocky. Na dobrą sprawę konwencja wypaliła się już w drugiej odsłonie cyklu. Siłą rozpędu nakręcono jeszcze w miarę udaną „trójkę”. Powtarzalność karykaturalnej części czwartej starano się zamaskować zimnowojennym, politycznym patosem; Rocky V okazał się zupełnym nieporozumieniem, a Rocky VI to film tylko dla fanów serii, od którego przeciętny widz zupełnie się odbije. I kiedy wydawało się, że chyba najdłuższa sportowa kariera w historii filmu to zamknięty rozdział, pojawił się Creed – powrót do dawno wyeksploatowanego schematu, ale przedstawiony z dużym luzem i energią. Ostatecznie ta kontynuacja serii zyskała pozytywne recenzje i sympatię fanów, choć nie ulegało wątpliwości, że to już podręcznikowy przykład „wyciskania wody z kamienia” i wykorzystania ostatnich resztek potencjału, wydobycia absolutnie wszystkiego, co w Rockym jeszcze zostało.
Sukces filmu nie może się jednak biznesowo zmarnować, więc po trzech latach do kin trafia Creed II. Główny bohater (grany przez Michaela B. Jordana) po wydarzeniach z poprzedniej części kontynuuje karierę i zdobywa w końcu tytuł mistrza świata. Wyzwanie rzuca mu… Viktor Drago, syn znanego z Rocky’ego IV Ivana. Adonis Creed oczywiście podnosi rękawicę i szykuje się do kolejnej walki życia – zanim jednak wejdzie do ringu z synem zabójcy swojego ojca, musi pokonać swoje własne ograniczenia. I wygląda to tak, jak brzmi – każdy zwrot akcji możemy przewidzieć już kilka minut wcześniej, jest pompatycznie, powtarzalnie i widowiskowo.
Powrót Ivana Drago to w zasadzie jedyna rzecz, która nadaje Creedowi II tożsamość. Dolph Lundgren jako trener Viktora dostał po latach szansę na nadanie głębi bohaterowi płaskiemu jak nosy niektórych pięściarzy i w pełni ją wykorzystał. Jego postać to ten sam małomówny, skryty kolos, który jednak wciąż nie pogodził się z porażką sprzed 30 lat i w niemal każdej scenie emanuje ogromnym, choć często skrywanym rozgoryczeniem. Walka z Rockym zupełnie zrujnowała mu życie i bezpowrotnie strąciła z piedestału – pojedynek Viktora z Creedem jest dla niego szansą na powrót do dawnej chwały. I mimo że duet Drago&Drago to przeciwnicy głównych bohaterów, „ci źli”, to pod wieloma względami rozumiemy ich motywacje i nawet im kibicujemy.
Z drugiej strony pojawienie się Rosjan – podobnie jak w Rockym IV – sprawia, że film jeszcze bardziej niż zwykle uderza w pompatyczne tony. W Creedzie cała ta „napięta” konwencja była łamana luźnymi, niemal komediowymi scenami, dzięki czemu można było momentami poczuć, że twórcy z dystansem podchodzą do swojego dzieła i całej marki. Sequel teoretycznie też ma trochę takich elementów, jednak gdzieś zaginęła ta energia i spontaniczność, a humor wydaje się wymuszony.
Creed II jest filmem poprawnym i zupełnie niepotrzebnym z punktu widzenia odbiorcy. Choć Sylvester Stallone zapowiedział, że to ostatni raz, kiedy wcielił się w postać Rocky’ego, nie ma chyba wątpliwości, że Creed III prędzej czy później powstanie – nowi bohaterowie są już ukształtowani i rozpoznawalni, a Hollywood z pewnością zdecyduje się na jeszcze jedną walkę o duże pieniądze.
Creed II (2018)
Reżyseria: Steven Caple Jr.
Scenariusz: Sylvester Stallone, Juel Taylor
Obsada: Michael B. Jordan, Sylvester Stallone, Tessa Thompson, Dolph Lundgren, Florian Muntenau