Na Anię czekałam pełna obaw. Do serii książek Lucy Maud Montgomery mam ogromny sentyment – Ania z Zielonego Wzgórza to jedna z pierwszych powieści, jakie przeczytałam, i chociaż nie wracałam do niej od kilku lat, to nadal znam wiele fragmentów niemal na pamięć. Nigdy nie byłam wielką fanką filmowej adaptacji Sullivana z 1985 roku z Megan Follows w roli głównej i wydawało mi się, że takiej Ani, jaką sobie wyobrażałam po prostu zrobić się nie da.
No i się nie dało, ale jest całkiem dobrze. Przynajmniej po pierwszym odcinku, bo potem robi się gorzej.
Początkowo serial całkiem wiernie odtwarza powieściowy oryginał – do niewielkiego kanadyjskiego Avonlea na Wyspie Księcia Edwarda przez pomyłkę przybywa rudowłosa, marzycielska dziewczynka. Szybko zjednuje sobie Mateusza i Marylę – rodzeństwo, które początkowo wcale nie zamierzało jej adoptować. Zdecydowanie za duży plus uważam wykorzystanie książkowych dialogów, które pojawiają się całkiem często, zarówno w pierwszym odcinku, jak i później – chociaż trzeba przyznać, że wraz z kolejnymi epizodami fabuła serialu zaczyna podążać w inną stronę niż książkowa. Trzyma się tych samych ram, ale wprowadzone nowe wątki nie zawsze się sprawdzają.
Ciekawym zabiegiem wydaje się ukazanie Ani jako dziecka, które przebyło traumę – to już nie tylko pełna entuzjazmu mała optymistka z głową w chmurach, ale dziewczynka, która do czasu przybycia na Zielone Wzgórze zmagała się z samotnością, obojętnością ze strony dorosłych i znęcaniem ze strony rówieśników. Takich przeżyć nie da się wymazać i twórcy serialu zdecydowali się na pokazanie Ani takiej, jaką mógłby widzieć ją dorosły obserwator: zagubionej dziewczynki, której nikt nigdy nie wychowywał, pełnej obaw i pełnej marzeń. Widać, że serial adresowany jest do dojrzalszego odbiorcy niż w przypadku książki.
Taka Ania jest o wiele bardziej realistyczna; jednocześnie nie do końca odpowiada mi postarzenie serialowej bohaterki o dwa lata (w powieści początkowo miała ich jedenaście, tu jest trzynastolatką). O ile książkowe przedstawienie Ani maluje ją jako uroczą dziewczynkę, serial natychmiast wprowadza widza w świat jej dorastania – trudnego, burzliwego i sprawiającego, że Ania jest zdecydowanie mniej sympatyczną i wyidealizowaną postacią niż jej literacka inspiracja z 1908 roku. Serialowa Ania jest trudna – bardzo emocjonalna, niewychowana, nieco irytująca ze swoją tendencją do wzniosłych przemów i wybiegania z płaczem z różnych pomieszczeń (w połowie serialu miałam ochotę zacząć liczyć, ile takich scen przypada na odcinek). Egzaltacja drażni. Ciężko się to ogląda – w końcu akcja serialu nie dzieje się współcześnie, a trzynaście lat kiedyś to nie był już wiek dziecka i serialowa Ania wydaje się zbyt niedojrzała na swój wiek. Może dzisiaj takie zachowanie by nie dziwiło, ale czy na pewno tak samo byłoby w dziewiętnastowiecznym Avonlea? I o ile Amybeth McNulty gra fantastycznie, a sama decyzja, żeby urealistycznić wyidealizowaną historię niekoniecznie jest chybiona, to przedstawienie takiej Ani ilustruje to, z czym mam największy problem: uwspółcześnioną interpretację powieści.
Przyznam, że o wiele bardziej wolałabym Anię taką, jaką ją napisała Lucy Maud Montgomery – nieco naiwną, słodką, pełną nadziei. Ania, nie Anna taka nie jest. Z samym naturalizmem nie mam problemu – dzięki niemu dostajemy wielowymiarowy, o wiele bardziej szczery obraz. Dla widza, który nie jest fanatykiem powieści, cukierkowa oprawa rzeczywiście mogłaby być nie do przełknięcia. Nie podoba mi się natomiast to, że serialowa Ania po prostu przestaje być dziewczynką, która mogła żyć w dziewiętnastym wieku. Interpretacja tej historii jest uwspółcześniona i chyba stara się być bardziej przystępna przez swoją ahistoryczność. To właśnie mnie razi. A to Ania zachowuje się tak, jak nastolatka mogłaby teraz, a to serial dużo czasu poświęca kwestii feminizmu – podkreśla się, że przez swoją płeć Ania mogłaby nie mieć dostępu do edukacji. Tylko że powieściowa Ania po prostu poszła do szkoły, a potem na uniwersytet. O ile nie było to przedstawione jako oczywista ścieżka dla każdej dziewczyny, nikt Ani dostępu do edukacji nie odmawiał. Po co szukać sensacji akurat tam, gdzie jej nie było?
Serial zdaje się przewidywać, że współczesny widz będzie oczekiwał wątku wyemancypowanej dziewczyny, więc dodaje go do scenariusza. W niektórych przypadkach wzbogacenie serialu o nowy wątek zdecydowanie go ubarwia – tak jest na przykład z rozwinięciem historii dzieciństwa głównej bohaterki: nic dziwnego, że wśród okrucieństwa i niewrażliwości uciekała w świat wyobraźni. Decyzja, żeby skupić się na przyjaźni Maryli i Rachel (po polsku – Małgorzaty) również jest udana – obie aktorki grają znakomicie, a ich relacja dodaje postaciom głębi. Podobnie dzieje się z kontrastem budowanym między Anią a zatrudnionym przez Marylę i Mateusza chłopcem, Jerrym, który w powieści nigdy nie wybił się nawet na drugi czy trzeci plan. Dodanie takich wątków pobocznych sprawia, że serialowe Avonlea jest o wiele bardziej przekonujące, a to znowu pasuje do realistycznego przedstawienia Ani.
Dopisywanie nowych elementów do tej historii zdaje jednak egzamin wtedy, kiedy rzeczywiście ma jakąś podstawę w powieści. Inaczej widać bardzo wyraźnie, które elementy są dodane – za bardzo odstają. Tak jest właśnie z wątkiem edukacji. Niech Ania będzie feministyczna, ale na swój własny sposób – przez bycie marzycielską, spontaniczną dziewczyną o nieszablonowej urodzie, a nie bohaterką taką, jaką musi być każda potencjalnie feministyczna postać z przeszłości. Podobny problem mam ze zrobieniem z spokojnego Mateusza bohaterskiego rycerza pędzącego konno na ratunek Ani – zupełnie kłóci się to z tym, jak widzę tę postać. Pewnie, że nawet nieśmiały starszy pan może być bohaterem, tylko że taki tani, kiczowaty heroizm nie pasuje do interpretacji tego, co jest największą siłą tej postaci: cichej empatii.
Serial nie do końca znalazł balans między słodką historią powieściowej Ani a dążeniem do realizmu i uwspółcześnienia. Całość nie całkiem się sprawdza, zwłaszcza że z biegiem odcinków twórcy Ani coraz luźniej odnoszą się do książki i coraz śmielej wprowadzają własne wątki, co widać na przykładzie finałowego odcinka (nie chcę tutaj wrzucać spoilerów, ale powiem jedno – dramatyzm rośnie i to niekoniecznie w przekonujący sposób). Można się zastanawiać, po co w ogóle zainspirowano się powieścią Montgomery – tyle dopisano do oryginalnej historii Ani, że równie dobrze można by stworzyć scenariusz od początku i kto wie, czy efekt nie byłby lepszy. Bohaterowie może i są ubrani w dziewiętnastowieczne kostiumy, ale ich zachowania są niezwykle współczesne. Kiedy Maryla uczestniczy w spotkaniu z premierem Kanady, równie dobrze mogłaby pójść na wiec Justina Trudeau; sposób bycia Ani i jej rówieśników równie dobrze mogłyby być przeniesione w czasie do 2017 roku; no i wspomniana kwestia edukacji. Całość chyba miała być przyjemniejsza w odbiorze dla współczesnego widza. Ale czy widz, oglądając Anię, rzeczywiście oczekuje, że to będzie historia stylizowana na dwudziestopierwszowieczną, tylko w postarzanej kostiumowej otoczce?
(Jeśli oczekuje, to się cieszę, że serial spełnia oczekiwania. Ale ja nie jestem tym widzem).
Mimo wszystko serial się broni. Nie wykorzystuje potencjału książki – i wiem, że się powtarzam, ale powieściowy materiał naprawdę można było „przyciemnić” bez wpychania w fabułę nowoczesnegoobrazu Avonlea – ale pomimo wad, przyjemnie się go ogląda. Wizualnie jest urzekający: częściowo rzeczywiście kręcono go na Wyspie Świętego Edwarda i kadry z krajobrazami oddają klimat Avonlea lepiej niż bohaterowie i ich perypetie. Obsada dobrana jest doskonale – zwłaszcza Geraldine James w roli Maryli, która świetnie pokazuje, jak jej szorstka bohaterka ujawnia poczucie humoru i czułość. Gdyby zdecydowano się opowiedzieć Anię inaczej, powstałoby serialowe arcydzieło. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że powrót na Zielone Wzgórze mógłby być bardziej udany.
Na plus:
- zjawiskowe kadry
- doskonale dobrana obsada
- rozwinięcie wątku przeszłości Ani oraz motywu Maryli
Na minus:
- niepotrzebne uwspółcześnienie
- nowe wątki, które nie zawsze trafnie wpisują się w historię Ani