Są filmy, które oglądamy wielokrotnie – mimo że nawet przy ogromnym kredycie zaufania trudno je nazwać udanymi. Zapraszamy na redakcyjną listę guilty pleasures, czyli najwyżej średnich produkcji, które mimo to uwielbiamy.
Grzegorz:
Resident Evil (2002), reż. Paul W. S. Anderson
Pierwsza część tego filmowego tasiemca miała premierę w 2002 roku i w kwestii kinowych adaptacji gier niewiele się od tego czasu zmieniło (patrz recenzja Assasin’s Creed). Resident Evil z pewnością nie aspiruje do miana dzieła sztuki, nie można mu jednak odmówić klimatu, nieco odległego od nastroju gier, ale w swojej odmienności unikalnego. Sterylne korytarze podziemnego kompleksu Umbrelli kontrastują z tabunami żywych trupów, a przygrywające w tle industrialne utwory Marylina Mansona sprawiają, że nawet niezbyt dynamiczne sceny trzymają w napięciu. Trudno nie wspomnieć również o Milli Jovovich, która płynnie przeszła z kariery modelki na ścieżkę gwiazdy kina akcji, nie stając się jednocześnie żeńską kalką Stallone’a, Schwarzeneggera czy Van Damme’a.
Martwe Zło 2 (1987), reż. Sam Raimi
Znający się od dzieciństwa Sam Raimi i Bruce Campbell nakręcili w swoim młodzieńczym życiu dziesiątki krótkometrażowych filmów. Martwe Zło miało być ich przepustką do świata Hollywood i po uzbieraniu „niewielkiej” kwoty 400 000 dolarów nakręcili film, który już na starcie został obsypany nagrodami. Dzieło Raimiego zyskało sympatię samego Stephena Kinga, który pomógł młodym filmowcom dotrzeć do większych wytwórni filmowych. Druga część Martwego Zła to lekki retcon opowieści o Necronomiconie i Ashu Williamsie, który musi odeprzeć atak starożytnych demonów. Na swojej drodze staną mu ożywione truchła, samoświadome drzewa… i jego własna ręka. Sequel zupełnie odszedł od wizerunku poważnego dreszczowca, prezentując widzowi mieniący się czerwienią sztucznej krwi festiwal czarnego humoru ubrany w praktyczne efekty specjalne.
Rocky IV (1985), reż. Sylvester Stallone
Spośród siedmiu odsłon historii o skromnym pięściarzu włoskiego pochodzenia (tak, zaliczam również Creeda) żadna z nich moim zdaniem nie wypadła poniżej krytyki. Najbliżej klapy była część piąta, w drugiej kolejności jest czwarta odsłona. W końcu musiała przyjść pora, by Balboa, symbol amerykańskiego snu, zmierzył się z największym wrogiem kapitalistycznego imperium – Babuszką Rassiją. Nadejście roku 1985 co prawda zapowiadało ocieplenie się relacji pomiędzy Wschodem a Zachodem, nie przeszkodziło to jednak scenarzystom lekko ugodzić w dumę Związku Radzieckiego. Rywal Rocky’ego, nawet z pomocą najnowszych zdobyczy farmakologii, nie potrafi przełamać siły woli pięściarza, który preferuje trening z kłodami drewna i bieg przez syberyjskie pustkowia. Rocky IV posiada jeden z lepszych soundtracków, który jest piękną laurką dla przemysłu muzycznego lat 80. Idealny seans do sobotniego piwa.
Adam:
Ogniem i mieczem (1999), reż. Jerzy Hoffmann
Hoffman po latach starań w końcu doczekał się możliwości nakręcenia Ogniem i mieczem. Efekt okazał się w najlepszym razie… dyskusyjny. Przede wszystkim film jest strasznie kiczowaty, a patos w kinie niestety wymaga wysokiego budżetu, którego tutaj zabrakło. Ogniem i mieczem tak bardzo chce być wielką patriotyczną opowieścią, że aż momentami mu się to udaje – punkty i sympatię widza zyskuje jednak za chęci, a nie faktyczny efekt. Pomimo mojej alergii na kinową bogoojczyźnianość trudno tej produkcji nie polubić, a występy Aleksandra Domogarova w roli Bohuna czy Bohdana Stópki jako Chmielnickiego są naprawdę porządne.
Gwiezdne wojny: część III – Zemsta Sithów (2005), reż George Lucas
Film zaraz po premierze został zmiażdżony przez krytykę. Co gorsza, całkiem słusznie – jeden z najbardziej wyczekiwanych przez fanów momentów, czyli przemiana Anakina w Dartha Vadera, został pokazany wyjątkowo nieudolnie. Zemście oberwało się też za powielanie błędów poprzedniej części – słabo zrealizowane CGI, fatalne dialogi i bezbarwny Hayden Christiensen w roli, która go zdecydowanie przerosła. Mimo to, trzecią część Gwieznych Wojen da się na swój sposób lubić – to film, który ma kilka naprawdę udanych momentów (walka Anakina z Obi-Wanem, śmierć Windu). Co prawda określenie “najbardziej udany z nowej trylogii” nie jest szczególnie nobilitujące, ale powrót do jednego z najgorzej przedstawionych wątków miłosnych w historii kina w Ataku klonów przypomina, że mogło być znacznie gorzej.
Agnieszka:
Star Trek. Następne pokolenie (1987-1994), różni reżyserzy
Jak dla mnie – idealny serial na odstresowanie i poprawę nastroju. Harmonijne multikulti prawie całego kosmosu, wiara w siłę nauki i załogi Enterprise. Rozwiązywanie międzyplanetarnych konfliktów mądrością, kulturą i urokiem osobistym. 44 (!) minuty absolutnej, nieosiągalnej w realu wiary w ludzkość. Do tego wspaniały Patric Stewart i absolutnie uroczy Jonathan Frakes. Już kiedy słyszę „Space: the final frontier” od razu mi lepiej, nie jestem zmęczona ani zniechęcona do życia. Jako umiarkowany nerd przebywam jeszcze na początku serii i nadrabiam filmy pełnometrażowe. To jedyny znany mi przypadek, kiedy 178 odcinków nie przeraża, tylko zapowiada jasną przyszłość.
Rain Man (1988), reż. Barry Levinson
Lub inny film z Dustinem Hoffmanem (no, może nie Sprawa Kramerów). Szczerze bujam się w tym aktorze, w jego mamrotaniu i akcencie. Więc jeśli w TV leci Rain Man – nie ma szans, żebym skupiła się na czymś innym. Podobnie działa Absolwent i Mały Wielki Człowiek. Jeśli ktoś chce mieć mnie z głowy na jakiś czas – wystarczy włączyć mi któryś z nich, na pewno przestanę gadać, zacznę się uśmiechać i radośnie gapić w ekran. Nie bez znaczenia są oczywiście ogromny optymizm i humor ukryte w tych historiach.
Wszystko o mojej matce… (1999), reż. Pedro Almodovar
… i Volver. Jakoś tak się składa, że kiedy mamy coś obejrzeć z moją mamą, w połowie przypadków kończy się na jednym z późnych almodóvarów. Wszystko to nasz pierwszy film tego reżysera, od razu zyskał status kultowego, więc na wszelki wypadek mamy w domu dwie kopie. Banalnie mówiąc, nikt tak nie opowiada o kobietach, rodzinie (patchworkowej i zupełnie nie nuklearnej) jak on, i nikt nie ucieleśnia jego wizji tak wspaniale, jak Penélope Cruz, Cecilia Roth czy Marisa Paredes. Te filmy wracają za każdym razem, kiedy widzimy wyjątkowo kolorową bluzkę, pieczemy ciasto, wybieramy się na wiejski cmentarz czy jesteśmy w jednym z tych momentów, kiedy ma się siłę tylko na to, by wrócić do rodzinnego domu i robić koronki (Kwiat mego sekretu).
Lucyfer ( 2016-obecnie)
Jednak jakaś nowość! Serial pełen gładkich i błyszczących ludzi z LA, pięknych i niezniszczalnych, którego głównym bohaterem jest Szatan, jednocześnie naiwny, sarkastyczny i melancholijny. A jego sidekickiem jest najchudsza dziewczyna w mieście, do tego ma na imię Chloe, czyli jest kimś w rodzaju złego snu Masłowskiej z Kochanie, zabiłam nasze koty. Zupełnie nie moja linia ideologiczna, ale oglądam i mnie cieszy. Za całym tym blichtrem jest dobra gra aktorska, rzetelny humor i ciut egzystencjalizmu, potraktowanego lekko i bez spiny. A poza tym bohaterowie są na tyle sympatyczni, że można im wybaczyć te idealne twarzyczki.
Archiwum X (1993 – 2016)
Fox Mulder. Nastrój Milczenia owiec zdarzający się we wczesnych odcinkach. Sentyment z dzieciństwa. Dawna fascynacja UFO. Wszystko to sprawia, że jeśli nie Star Trek, to FBI. Ale bawi mnie także pastiszowość sezonu dziesiątego, którego przebojem jest jaszczurka zamieniona w człowieka z powodu pogryzienia przez szalonego przedstawiciela naszego gatunku. Czy to nie tłumaczy teorii o Reptilianach? Skoro już zostało się humanoidem, trzeba wziąć odpowiedzialność za Ziemię…