Już od pierwszej strony Sweet Bean Paste narrator zdaje się sugerować, jak bardzo japońska jest ta opowieść. Mamy więc kwitnące wiśnie – a nawet ulicę o tej samej nazwie, małą metaforę całego kraju – a na ulicy tej sklepik, w którym Japończyk, Sentaro, sprzedaje przygotowane przez siebie tradycyjne słodkie naleśniki, dorayaki. To właśnie do nich potrzebuje tytułowej fasolowej pasty.
Sklepik nie przyciąga zbyt licznej klienteli, bo i Sentaro nie jest najlepszym kucharzem w Tokio. Zmienia się to, gdy niechętnie zatrudnia starszą panią, która wyrabiała pastę przez pięćdziesiąt lat.
Sentaro uczy się od niej sztuki kulinarnej, a w międzyczasie ulica Kwitnących Wiśni rozkwita – poniekąd dlatego, że w Tokio jest akurat najlepsza pora na hanami, podziwianie kwiatów, a poniekąd dlatego, że nowa pracownica sklepiku wkłada do pasty nie tylko składniki ze starej receptury, ale też serce. Klienci przybywają coraz bardziej tłumnie, od biznesmenów po nastolatki w drodze ze szkoły. Ulica, czy może sklepik, rzeczywiście staje się metaforą japońskiego społeczeństwa: i dlatego ważne jest, że starsza pani, z polecenia Sentaro, zostaje na zapleczu, na uboczu.
Szybko okazuje się, że powieść Duriana Sukegawy idzie o krok dalej niż kulinarne bestsellery spod znaku Jedz, módl się i kochaj czy Tysiąca dni w Toskanii. Większość smakowitych powieści zdaje się mieć wspólny wątek – nazwijmy go, dość luźno, poszukiwaniem sensu życia w rzeczach najprostszych, co jest o tyle łatwe, że śródziemnomorskie słońce sprzyja happy endom. Szybko okazuje się, że Sweet Bean Paste wkrótce wkracza na podobną ścieżkę i to z całkiem baśniową nutką, ale na szczęście nie pozwala też, żeby z każdego rozdziału wylewał się lukier.
Wręcz przeciwnie – główny bohater, samotny, zgorzkniały i antypatyczny, dodaje powieści szczypty realizmu. Sentaro nie jest heroiczny protagonista, to raczej facet, którego minie się w tramwaju bez mrugnięcia okiem. Ciężko się o nim czyta, i pewnie o to chodzi: jak to w powieściach bywa, taki człowiek musi zmienić swoje życie. Tokue, starsza pani będąca jego pracownicą, działa tutaj na zasadzie przeciwwagi – jest pełna życia, optymistyczna, może nawet zbyt idealistyczna. No i ma pewną tajemnicę, którą wkrótce odkrywają i klienci, i właściciel lokalu, przez co całość czyta się z wrażeniem, że być może wcale się to dobrze nie skończy.
Z lekkiej, kulinarnej opowiastki historia szybko skręca na mniej uczęszczane tory. Od przepisu na naleśniki może i cieknie ślinka, ale cała powieść ma dość słodko-gorzki posmak, który może przywodzić na myśl japońskie mono no aware, piękno i smutek okraszone przemijaniem. To nie tylko historia o tym, jak przygotować smaczne naleśniki i zwabić zapachem klientów. Jest tutaj walka o utrzymanie lokalu, rozliczanie się z burzliwą przeszłością (Sentaro wylądował kiedyś w więzieniu, a teraz ciąży mu dług wdzięczności, który ma do spłacenia), no i opowieść o upływającym czasie, o chorobie Hansena i wykluczeniu społecznym – tym bardziej wstrząsająca, że prawdziwa.
Powieść jest na wskroś japońska: wykorzystuje znane motywy, na szczęście nie tylko po to, by wprowadzićczytelnika w przyjazne rejony, ale żeby związać nimi później fabułę; ogromną rolę pełni pewna ustawa, która narzuciła izolację trędowatych w Japonii i która popchnęła autora do dogłębnego zbadania tematu, a w końcu i do napisania powieści. Jednak przy tym kolorycie lokalnym – podbarwionym oczywiście symboliką – nie brakuje tematów uniwersalnych. Szybko wykraczamy poza Japonię i nie dziwi fakt, że powieść już zekranizowano (w Polsce film dostępny jest jako Kwiat wiśni i czerwona fasola), a także przetłumaczono na francuski i niemiecki. W listopadzie premierę będzie miało wydanie angielskie, które przedpremierowo przeczytałam dzięki Netgalley.
Plusy:
+ ciekawy, słodko-gorzki klimat
+ uczta dla wielbicieli Japonii
+ udane połączenie lekkich tematów z poważnymi
Minusy:
+ początkowo antypatyczność głównego bohatera może wydać się przerysowana
+ brak polskiego (a do listopada i angielskiego) tłumaczenia
Fotosy z filmu Kwiat wiśni i czerwona fasola pochodzą z serwisu IMDB.