Starzy bogowie. Nowy świat. Przypominamy „Amerykańskich Bogów” Neila Gaimana

Z okazji premiery serialu American Gods warto przypomnieć książkowy oryginał.

Z Neilem Gaimanem od dawna mam pewien problem. Jego opowieści często wymykają się opisom i trudno je zaszufladkować. Zawsze zostanie dodatkowy element układanki. Proza Gaimana jest – nie da się ukryć – doskonała warsztatowo, intrygująca fabularnie, ale przede wszystkim pozostaje nieuchwytna.

Może to dlatego nie powinno mnie dziwić, że pisze o bogach.

Amerykańskich bogów czytałam kilkakrotnie i wcale nie była to miłość od pierwszego rozdziału. Za pierwszym razem miałam poczucie, że coś mi nie pasuje – przecież to wciągająca historia, dobrze zarysowani, charakterystyczni bohaterowie, a jednak ciągle coś było nie tak. To miała być powieść o bogach. Tylko gdzie ta fantastyczność, gdzie supermoce, gdzie – wybaczcie patos – potęga? No właśnie – nie w tej książce.

Amerykańscy bogowie zawierają patchworkowy panteon bóstw z różnych kultur. Jest to choćby słowiański Czernobog, egipska Bast i, oczywiście, nordycki Odyn (pod pseudonimem, znany jako Wednesday). Wszyscy, jak sugeruje sam tytuł, przybywają do USA razem ze swoimi wyznawcami, emigrantami z różnych części świata. W powieści zakłada się, że im więcej wyznawców czci danego boga, tym potężniejszy się on staje, więc przeprowadzka z, dajmy na to, Olimpu, wydaje się być nawet dość logiczna. Tylko że w nowoczesnej Ameryce, w której dawni bogowie funkcjonują najwyżej jako bohaterowie komiksów Marvela albo nudna tabelka do wykucia w podręczniku historii, taki przykładowy Odyn nie znajdzie wielu wyznawców. I pewnie próżno ich szukać gdziekolwiek indziej. Czas na mały spoiler: bogowie słabo sobie radzą.

Do tego dochodzą ich rywale, młodzi bogowie techniki – mediów, samochodów, i mogę się założyć, że czytalibyśmy o bogu Wi-Fi, gdyby tylko powieść napisano parę lat później. Być może są bardziej amerykańscy niż weterani starych panteonów, a już na pewno lepiej funkcjonują w konsumpcyjnej rzeczywistości USA (kogo jak kogo, ale wyznawców im nie braknie). Trochę  w tym ironii – nieśmiertelność bogów obraca się przeciwko nim, a wszechpotężna władza zostaje zakwestionowana przez najzwyklejszego wroga ze wszystkich – tymczasowość.

Główny bohater znajduje się w samym centrum konfliktu między starymi i nowymi bogami. Nazywają go Shadow Moon – i brzmi to jak echo z pogranicza subkultury emo, ale Shadow jest dorosłym facetem, który dopiero co nieświadomie zaprzyjaźnił się z Lokim, owdowiał, wyszedł z więzienia i został zatrudniony przez Odyna (w tej kolejności). Zwyczajny facet w jednej chwili zamienia się w pionka bogów.

Kilka lat temu, gdy czytałam Amerykańskich bogów po raz pierwszy, oczekiwałam, że Shadow Moon zostanie bohaterskim, przebiegłym herosem jak z kart Mitologii Parandowskiego (bo to takie mitologiczne, a przecież tylu w Bogach jest bogów) albo powieściowym odpowiednikiem komiksowego Thora (bo to by było takie pop kulturalne i amerykańskie, a przecież amerykańskość widać już w tytule).

Amerykańscy bogowie - recenzja

Tylko że Shadow Moon rzeczywiście przez wiele rozdziałów pozostaje cieniem. Trochę podróżuje, gdy Odyn, jak pionka, przesuwa go po przepastnej mapie Ameryki. Jest świadkiem zjawisk nie do uwierzenia, ale też pomieszkuje w małym miasteczku w Wisconsin, gdzie spędza mnóstwo czasu pochłaniając pierożki (czy w tej powieści istnieje bóg pierogów?). Krótko mówiąc – w Amerykańskich bogach Gaiman czaruje tak, jak zawsze – w burzycielski, wywrotowy sposób, nawet jeśli w tym wypadku fabularna rewolucja polega na opisach życia w małym miasteczku w Środkowym Zachodzie. To może się podobać (i przyznam, że mnie urzekło dopiero, gdy czytałam powieść drugi raz). Ale jeśli oczekuje się czegoś zupełnie innego, to może lepiej zabrać się za inną książkę.

Na pewno nie oczekiwałam, że Amerykańscy bogowie będzie czymś przypominającym literackie wyznanie, zachwyt nad Ameryką, pełen czułości, nostalgii, a czasem – być może – przewracania oczami. Tym jednak jest. Powieść rozbrzmiewa muzyką, która nadaje się akurat na typowo amerykański road trip. Nagle się okazuje, że może bogowie są inni, niż by się oczekiwało, ale klimat Gaimanowskiej Ameryki jest już taki, jakiego można się spodziewać. Gaiman to Brytyjczyk, od ponad dwudziestu lat mieszkający w USA (i związany, uwaga, z Wisconsin). Być może obserwacje autora, który, tak jak wielu przed nim, do Stanów przybył z Europy dodają pewnej wrażliwości tej historii, która przecież jest opowieścią o bogach-outsiderach.

Jest w tym obcość. Nie tylko ze względu na bogów-wykolejeńców; Shadow Moon też przecież nie może się odnaleźć w nowej, powięziennej rzeczywistości, w której rozmawia z umarłymi i gra w szachy z rosyjskim bogiem. Przede wszystkim jednak uderza kontrast między swojską, znaną, zwyczajną Ameryką a surowością, bezwzględnością i zimnem świata, w którym znajduje się Shadow. Jak to z bóstwami bywa – nie wszystko zostaje dopowiedziane. Niedomówienia pozostawiają poczucie, że zapada się grunt pod nogami, że ma się do czynienia z czymś większym, potężnym, odległym.

To pewnie przez metafory. Tych nie brakuje (czy o bogach można pisać dosłowne powieści?). Ciągną się przez powieść jak autostrady, którymi podróżuje Shadow. Mity kiedyś miały za zadanie tłumaczyć świat; nie wiem, czy w Amerykańskich bogach nie trzeba tłumaczyć mitów. Ale nie tylko one są podwalinami tej powieści. Może właśnie tego nie potrafiłam zrozumieć na początku: to nie jest tylko historia o bogach, tylko coś więcej – współczesny amerykański epos, opowieść o mechanizmach władzy, zapis przemian kulturowych, układanka z różnych mitologicznych aluzji, która staje się uniwersalna. A przede wszystkim to gorzki, pozbawiony złudzeń zmierzch bogów.

Katarzyna Piękoś
Katarzyna Piękoś
Kiedy miała osiem lat, chciała zostać książką. Nie udało się i została anglistką z zamiłowaniem do dobrej literatury. Lubi chodzić po górach i słuchać metalu, ale nigdy jednocześnie. Miała życie, dopóki nie zaczęła uczyć się fińskiego.

Patronujemy

Copernicon 2022 - plakat festiwalu

REKLAMA

Zobacz też:
 


Reklama