Wreszcie, czyli Punisher od Netfliksa

Patronem tego tekstu jest słowo „wreszcie”. Wreszcie za adaptację historii Franka Castle wzięli się odpowiedni ludzie. Wreszcie nie przepisano postaci na nowo, tylko wzięto jej esencję i umieszczono w pasującym uniwersum. Wreszcie ekranowy Punisher dostał szansę na realizację komiksowego potencjału, która została w dużej mierze wykorzystana.

O poprzednich adaptacjach i przyczynach ich porażek pisałem kilka miesięcy temu w stosownym artykule – i jasne, że całe to „wreszcie” jest przesadzone, a ja mitologizuję prostacką w gruncie rzeczy historię zapomnianego, pulpowego napierniczaka. Mimo to naprawdę się cieszę, że mojego ulubionego popkulturowego bohatera z lat wczesnonastoletnich można oglądać na ekranie bez poczucia zażenowania. Przynajmniej przez większość seansu.

Ogromny plus należy się Netfliksowi za dobór głównej roli. John Bernthal już w Daredevilu udowodnił, że świetnie pasuje do Franka Castle, a tutaj jeszcze bardziej rozwinął skrzydła. Jego postać to żołnierz z krwi i kości, który używa prostych słów i nie sili się na zbędną filozofię; wciąż zakochany w koszarach, swoim oddziale i poczuciu misji. I choć to archetyp filmowego badassa, pokazującego emocje co najwyżej w bitewnym szale, to odpowiednio poprowadzony dialog również prowokuje go do pokazania ludzkiej strony. Na twarzy Bernthalowego Punishera widać szkolone przez lata opanowanie, ale również przytłaczające poczucie straty i ten psychopatyczny gniew. Jedyne, co mi przeszkadzało, to modulacja głosu, zbyt często przywodząca na myśl parodystycznie charczącego Christiana Bale’a z trylogii Nolana.

Również grany przez Ebona Moss-Bachracha towarzysz głównego bohatera, czyli Edward Snowden David Lieberman wypadł bardzo porządnie w swojej roli hakera-pomocnika (swoją drogą, Micro jednak odrobinę przesadzał z tym Big Brotherem – momentami czułem się zwyczajnie nieswojo). Prawdziwy popis daje jednak Daniel Webber. Wykreowany przez niego niestabilny, zupełnie zagubiony żołnierz to może nie rola na nagrodę Emmy, ale na pewno świetny aktorski popis.

Szkoda, że nie można tego powiedzieć o pozostałych odtwórcach, chociaż mam wrażenie, że zwyczajnie na przeszkodzie stanęła konwencja. Agentka Madani (Amber Rose Revah) to do bólu typowa idealistka, forsująca Większe Dobro i kwestionująca rozkazy przełożonych. Również antagonistom brakuje głębi i jakiejkolwiek charyzmy (chociaż Paul Schulze stara się jak może), trudno powiedzieć o nich coś więcej, niż że po prostu są źli. I nie kupuję tutaj argumentu, że jeden sezon to za mało na odpowiednie przedstawienie tylu postaci, ponieważ Punisher i tak sprawia wrażenie delikatnie rozciągniętego – wydaje mi się, że skrócenie go do 11 odcinków zamiast standardowych 13 pozytywnie wpłynęłoby na tempo rozwoju fabuły i zlikwidowałoby zbędne dłużyzny. Przeszkadzało mi też kilka innych grzechów, typowych dla tego rodzaju „akcyjniaków” – całe oddziały komandosów chorują na nieuleczalny „syndrom szturmowca”, bohaterowie mają za nic ludzką anatomię i zdolności regeneracyjne, a spisek, wokół którego orbituje fabuła, wydaje się mocno przekombinowany.

Trochę ponarzekałem, ale mimo wszystko projekt Punisher można uznać za udany. Serial wciąga po pierwszych kilku odcinkach, sceny walki robią świetne wrażenie, John Bernthal sprawdził się doskonale, a na wszystkie wady można delikatnie przymknąć oko. Pozostaje pytanie, czy Netflix postanowi potraktować te 13 odcinków jako zamkniętą całość, czy jednak zdecyduje się na produkcję kolejnego sezonu. Biorąc pod uwagę pozytywne recenzje i spory szum w popkulturowym światku, odpowiedź wydaje się oczywista – zwłaszcza, że zgodnie z zakończeniem, zapewne w kolejnych epizodach spotkamy pewien czarny charakter znany z kart komiksu.

Adam Kubaszewski
Adam Kubaszewskihttps://arytmia.eu
Wydawca i redaktor naczelny portalu Arytmia.eu, zawodowo związany głównie z marketingiem internetowym. Strzelba Czechowa w ludzkiej postaci.

Patronujemy

Copernicon 2022 - plakat festiwalu

REKLAMA

Zobacz też:
 


Reklama