Piąty sezon House of Cards jest trochę jak pięściarz, który toczy jedną z najlepszych walk w karierze, mimo że jest już dobrze po czterdziestce. Trochę brakuje kondycji, szybkość też dawno uciekła, ale doskonała znajomość podstaw i żelazna wola wciąż zapewniają mu miejsce w czołówce.
A wcale się na to nie zanosiło – po świetnych dwóch pierwszych sezonach Domek z kart złapał wyraźną zadyszkę. Co więcej, okazało się, że serial początkowo planowany na 4 sezony nie zamierza składać broni i przyjdzie nam spędzić z Frankiem i spółką jeszcze kilka dobrych lat. W przypadku seriali o takiej konwencji zrobienie z nich tasiemca to pocałunek śmierci – w odróżnieniu od takiego Breaking Bad, House of Cards nie bawił się przecież w powolne budowanie napięcia i od samego początku zapewniał widzowi duże emocje, a takiego stanu nie da się utrzymać przez dłuższy czas. Nic więc dziwnego, że w pewnym momencie wrażliwość na losy bohaterów po prostu z czasem zmalała. Zmęczenie materiału.
Na szczęście sezon piąty jest dużo lepszy niż dwa poprzednie. Do pewnego stopnia wrócił polot znany z początkowych epizodów, dramaturgia nie sprawia wrażenia wymuszonej, a historia wciąga. Dwie nowe – kluczowe dla fabuły – postacie, czyli Mark Usher (Campbell Scott) i Jane Davis (Patricia Clarkson) mają swoją osobowość, historię oraz cele, chociaż nie da się ukryć, że spełniają dokładnie tę samą funkcję, co kiedyś Remy Danton. Przede wszystkim jednak do samego końca trudno odkryć ich prawdziwe intencje – serial bawi się domysłami widza, raz po raz dając fałszywe sygnały co do rzeczywistych zamiarów tych silnych graczy na polityczno-biznesowym rynku.
Tym razem położono znacznie mniejszy nacisk na relację Franka i Claire, a skupiono się na finalizowaniu kampanii prezydenckiej oraz późniejszych tego konsekwencjach. Dziennikarz Tom Hammerschmidt nie zamierza odpuszczać śledztwa na temat dawnych grzechów głównego bohatera, a w dodatku jest karmiony informacjami od kogoś z bliskiego otoczenia prezydenta. Ogólnie rzecz biorąc, Frank jest atakowany ze wszystkich stron i przez większą część sezonu pozornie znajduje się w głębokiej defensywie. Makiaweliczny polityk wychodzi przecież z założenia, że najlepszą obroną jest atak – obojętnie, czy przeciwnikiem jest kontrkandydat w prezydenckich wyborach, serialowy odpowiednik ISIS czy nawet cały amerykański system wyborczy. Piąty sezon jest przy tym najbrutalniejszy ze wszystkich i na każdym kroku widać zwłoki – czasem jakiejś postaci, czasem czyjejś kariery politycznej. Frank częściej niż poprzednio łamie też czwartą ścianę – co więcej, robi to w zaskakujących momentach.
Nie może być jednak za różowo – choć intryga jest angażująca, to trochę razi sztucznością. Siłą pierwszych sezonów House of Cards była wiarygodność – przy odrobinie dobrej woli wydarzenia dziejące się na ekranie można było uznać za możliwe w realnym świecie. Teraz skala wydarzeń i stopień skomplikowania kolejnych podstępów wzrosły na tyle, że nawet jak na standardy political fiction to po prostu za dużo. Mam też ogromny problem z jednym z dwóch największych zwrotów akcji – był tak koszmarnie przekombinowany, że zamiast zdziwienia wywołał na mojej twarzy jedynie uśmiech politowania. Częściowo nadrobił to drugi z nich, ale to już tylko minimalizowanie strat.
Nikt nie ma chyba wątpliwości, że kolejny sezon powstanie, choć nie ma jeszcze oficjalnego potwierdzenia. Szanse, że nowe odcinki utrzymają dramaturgię są niestety minimalne – mam wrażenie, że scenarzyści wykorzystali teraz cały potencjał, który pozostał w losach diabolicznej pary i jej otoczenia po poprzednich odsłonach. To dobry moment na zakończenie historii, zwłaszcza że ostatnia scena de facto wywraca świat House of Cards do góry nogami.