Marcin Podolec jest czytelnikiem idealnym. Zaproponował Kołodziejczykowi narysowanie komiksu na podstawie jego reportaży, bo „zobaczył w nich jakąś czułość” (jak stwierdził w wywiadzie dla Salonu Komiksu). Powybierał dialogi z dwóch zbiorów (Bardzo martwego sezonu i Opowieści z planety prowincja) i dorysował do nich nadmorskie miasteczko. Razem stworzyli książkę z rodzaju tych, które kupuje się sobie „do spróbowania”, a potem czeka na najbliższą okazję, żeby podarować każdemu znajomemu i rodzinie.
Morze zaczyna się i kończy na przystanku, na którym spotykają się Szczurek, Gumowy i Marian, narrator całej historii. Poskładani z wielu mieszkańców malutkich sennych miejscowości, z marzeń o ucieczce i lepszym życiu, w które nikt tak do końca nie wierzy, nawet po doświadczeniu emigracji. Trwa martwy sezon i tylko czasem powieje północny wiatr zaganiający flądry do brzegu i odrywający blachy z wystygłych budek z małą gastronomią. Można tylko ogacić blaszaki, przebiec między nimi z codzienną inspekcją, a potem już tylko gadać z chłopakami. Wspomni się historie dawnych kolegów z ławeczki, którzy teraz bawią dzieci, albo pomyśli o swoich, które gdzieś się zapodziały w zawierusze migracyjnych dziejów. Czasem zajdzie się do baru, gdzie przesiadują właściciele pensjonatów i mogą nawet zajrzeć obcy w poszukiwaniu pozasezonowego noclegu.
Kołodziejczyk wspomina czasami w wywiadach, że spotyka się z zarzutem cynizmu, dystansu do swoich bohaterów; oskarżeniami o to, że jest człowiekiem z miasta jeżdżącym oglądać prowincjonalne dziwolągi. Morze nie daje żadnej podstawy do takich oskarżeń. Rysunki Podolca wydobyły z reporterskich opowieści empatię obserwatora i melancholię miejscowych. Nie da się na nich patrzeć jak na ludzi stamtąd, innych, dziwnych. Słyszymy już tylko pierwszoosobową narrację o codziennym wygrzebywaniu się z beznadziei i radościach dzielonych z przyjaciółmi. A to robimy wszyscy.
Morze po kolana narobiło trochę szumu na polskim rynku wydawniczym. Nie wydała go Kultura Gniewu (jest partonem publikacji), ale Wielka Litera. Otwierało nowy cykl Michała Nogasia Książka dnia (w ramach Nogaś na stronie), wylegiwało się w Barłogu literackim (Karolina Sulej nazwała je „piękną rzeczą o kondycji ludzkiej w pustym życiu”). Krótko mówiąc, wyszło poza portale dedykowane komiksowi. Jako nowe na salonach wywołuje czasem zaskoczenie, że istnieje komiks reporterski, więc Podolec musi nadmieniać, że nie wymyślił tego gatunku. A przede wszystkim jest wspaniałą książką: ładnie wydaną, wygodną, pięknie pachnącą dobrą farbą. Rysunki bywają w niej realistyczne, ale wkrada się też surrealizm czy echa Arizona Dream. Ja wiedziałam, że chcę ją mieć, kiedy tylko zobaczyłam flądry dryfujące na okładce jak zeppeliny w Dziewczynie z szafy.
Komiks Kołodziejczyka i Podolca nie jest eksperymentem czy studium przypadku dziwnych ludzi znikąd. To przemyślana całość, dograna literacko i wizualnie, dobrze skomponowana przez co nie da się nawet ponarzekać, że za krótka. Wywoła rezonans i zachwyt u każdego, kto kocha morze zimą, turgieniewowskie klimaty czy złapał od Witkowskiego bakcyla Międzyzdrojów w wietrze i śniegu. Przypuszczam, że nawet czytelnikom znającym na pamięć pełne ripost dialogi z pierwowzorów zobaczenie ich w konkretnym miejscu może dać sporo radości.
Bałtyk istnieje poza sezonem, wciąż szumi i koi nerwy stalową szarością. Przeczytajcie Morze i pomyślcie, jak to jest mieszkać przez całe życie na samym końcu świata. Obok takiej masy słonej wody, nikomu niepotrzebnej od października do marca, kiedy nawet flądry nie są na topie. A najlepiej pojedźcie nad niego zimą, kiedy będziecie smutni, żeby zobaczyć, jak spleen i melancholia wychodzą poza człowieka i pełzną przez krajobraz.
Na plus:
+ ogromny ładunek empatii i melancholii
+ piękne rysunki Podolca
+ nowe spojrzenie na bohaterów Kołodziejczyka
+ piękne wizualne metafory
Na minus:
– …