Choć o twórczości Guya Delisle słyszałem dotąd wiele dobrego, długo nie miałem przyjemności bliższego zapoznania się z nią. Mimo że rysownik eksperymentuje z wieloma gatunkami, największą sławą cieszą się jego komiksowe reportaże z podróży po różnych krajach, w tym te w ramach akcji Lekarze bez granic. Tam też poznał Christophe’a André, który opowiedział mu o swoim porwaniu podczas jego pierwszej misji na Kaukazie w 1997 roku, co Delisle narysował po 15 latach.
Jak to zwykle bywa, wszystko toczyło się swoim spokojnym tempem, gdy nieoczekiwanie w środku nocy do siedziby organizacji, w której André został sam, wpadła grupa ludzi. Porwano go i zawieziono do nieznanego miejsca. Sparaliżowany strachem i nieznający języka mógł tylko domyślać się zamiarów porywaczy oraz tego, kiedy to wszystko się skończy. Historia skupia się wyłącznie na perspektywie Christophe’a i nie jest w żaden sposób spektakularna. Rolą zakładnika jest tak naprawdę jedynie czekanie na rozwój zdarzeń, a to sprzyja obserwacji otoczenia i pogrążaniu się w myślach. Co nie znaczy, że komiks pozbawiony jest emocji – tych jest tu bardzo dużo.
Gdy jest się wyłącznie przykutym do podłogi, człowiek pozostaje sam na sam z własnymi wyobrażeniami na temat tego, co aktualnie może się dziać na zewnątrz. Z czasem ten brak wiedzy i oczekiwanie na jakiekolwiek informacje stają się nie do zniesienia. Bez przerwy towarzyszy nam subiektywna narracja Christophe’a, który stara się zachować zmysły, odnaleźć w sobie siłę, by przetrwać czy może nawet uciec. Poszczególne rozdziały opisują kolejne dni spędzone w uwięzieniu, a przynajmniej te, które obfitowały w jakieś zdarzenia, bo takich, w których nie działo się właściwie nic też było wiele. W międzyczasie bohater usiłuje nie „zaprzyjaźnić się” z przestępcami, którzy niekiedy okazują mu drobne uprzejmości, ale nic ponad to. Czasem zostaje tylko przysłuchiwanie się hałasom zza ścian, potencjalnie dającym nadzieję na to, że coś może się wydarzyć, chociaż nie wiemy co.
Karykaturalna i uproszczona kreska Delisle została urealniona na potrzeby poważniejszej historii, choć mimo pewnej prostoty wciąż pozostaje charakterystyczna. Perspektywa bohatera, który przez większą część komiksu praktycznie nie rusza się z miejsca, może wydawać się problematyczna, na szczęście jednak autor stosuje odpowiednie, nieprzesadzone ujęcia, które dobrze ukazują wolno upływający czas. Mimo że czasem sami czujemy lekką irytację oraz zmęczenie tą bezczynnością i niewiedzą, z całą pewnością nie można tu narzekać na nudę. Podobnie jak Christophe czujemy ulgę, gdy w końcu widzimy otwarte przestrzenie.
Minusem może być zbyt duża powtarzalność rysunków. Choć to raczej moje osobiste zboczenie, bo ilekroć widzę podobne do siebie sceny, automatycznie zaczynam je porównywać, by sprawdzić, czy autor poszedł na łatwiznę, czy każdy kadr rysowany jest oddzielnie. W Zakładniku. Historii ucieczki niestety powtarzalność ujęć jest dość częsta, a czasem są tylko nieznacznie przerobione. Pasuje to idealnie do koncepcji stania w miejscu i pogrążaniu się w myślach, jednak dla mnie zawsze stanowi to pewien minus. Niekoniecznie oczywiście musi przeszkadzać to innym.
Ostatecznie dostajemy pokaźne tomiszcze na ponad 400 stron. Jak wspominałem wcześniej, z pewnością nie jest to komiks nużący, ale nie jest też opowieścią, która ma pompować adrenalinę. Prawdziwość historii pokazuje, że w pewnych okolicznościach nawet czynności wydające się proste okazują się niezwykle ryzykowne. To idealna historia dla tych, którzy lubią zagłębić się w przemyślenia człowieka znajdującego się w sytuacji beznadziejnej.
Zakładnik. Historia ucieczki (2017)
Scenariusz: Guy Delisle
Ilustracje: Guy Delisle
Tłumaczenie: Małgorzata Jańczak
Wydawca: Kultura Gniewu