„Od Witkowskich, których zaprosiliśmy na kolację, dostaliśmy kieliszki do wina. Wysokie i pękate.” Tak zaczyna się pierwsza miniatura ze zbioru Mikroelementy. Potem robi się depresyjnie, pojawiają się przemoc, frustracja i alkohol. A wszystko zostało zapisane prostą, trafną prozą, pełną gniewnych powtórzeń i detalicznych opisów przedmiotów i narzekań, które ostatecznie i tak nie poprawiają sytuacji bohaterów.
Wydaje mi się, że trochę przeszarżowałam czytając Mikroelementy na raz. Są tu opowiadania o pracy policji czy lekarzy pogotowia, o walkach faszystów i metali, o patologiach. Ale najczęściej Suskiewicz bierze pod lupkę „statystycznych” – zmęczonych tatusiów, unikające luster mamusie, rowerzystów i sekretarki. Tak czy siak, skończyło się nocą pełną koszmarów. Taki efekt uboczny minimalistycznej frazy, nie pozostawiającej złudzeń co do życia. A także zobaczenia naraz wszystkich tych sposobów na zwykłe życie, od których zawsze starałam się uciec jak najdalej, co jednak nie przeszkadza im się czaić za każdym rogiem. Chwila nieuwagi i mogę ocknąć się po piętnastu latach małżeństwa, pełna niechęci do siebie i męża, z wyuczoną bezradnością i słabą głową.
Suskiewicz zapisuje monologi osób uwięzionych w beznadziejnych momentach życia, w których ich najmniejszym problemem jest to, że i z Biedronki i do niej jest zawsze pod górkę. Nikogo aktualnie nie lubią, nic ich nie cieszy, czegoś by może chcieli, ale nie łudzą się, że osiągnięcie dowolnego celu by ich zbawiło. Po prostu nie widzą nadziei na zmianę. Kiedy indziej narrator przemawia do dręczonych kacem i obrzydzeniem do wszystkiego. Oddech pozwalają czytelnikowi złapać wojenne historie – zwłaszcza historia dziadków narratora radzących sobie lub nie w trakcie II wojny światowej. Jest na tyle reprezentatywna dla naszych okolic, że skłoniła Dariusza Muszera do napisania w okładkowym blurbie o środkowoeuropejskości Mikroelementów. Moim zdaniem całość książki jest jednak raczej miejska i wczesnokapitalistyczna. Ciemność, ustawki przed metalowymi koncertami, koksowanie na siłowniach, budki z kurczakami z rożna – to nie tyle cały nieszczęsny europejski wiek XX, co powracające w (nie do końca zasłużonej) chwale lata 90. w Polsce. No, może nie tylko tu, niektóre motywy przywodzą na myśl twórczość Irvine’a Welsha – nawet w Trainspottingu zdarzały się fragmenty poświęcone raczej martwocie życia niż heroinie. Jednak język omawianej książki nie jest młodzieżowy, próby bycia cool ani trochę nie zmniejszają drętwoty postaci. To prędzej korpomowa, ale jeszcze bez angielskich wtrętów, z pseudoeleganckimi wyrażeniami i pijackimi tekstami na podryw.
Ciężko się czyta Mikroelementy, chociaż warto. Dobrze od czasu do czasu zafundować sobie wizualizację najgorszej możliwej wersji swojej codzienności. Takiej, w której niby wszystko mamy. Te eleganckie kieliszki od znajomych; zapraszanie się na kolacje, ale bez krzty prawdziwej komunikacji; miękkie koce nie dające ciepła; romanse kontynuowane jakoś tak z rozpędu zamiast z pasji. Każda z tych możliwości zostaje tu opisana dokładnie, obrócona na wszystkie strony (co nie zmienia znacząco jej wyglądu), jednocześnie rozebrana na kawałki i zagadana drobiazgowymi opisami.
Suskiewicz sięga zarówno po męskie jak i kobiece wersje rzeczywistości. „Przypuśćmy, że jesteś kobietą”, „załóżmy, że jesteś alkoholikiem, jak twój popier… tatuś”. Pokazuje świat, w którym pary odnoszą się do siebie szowinistycznie, bez popadania samemu w stronniczość czy schematy. Wystarczy, że śledzi te, które już wytworzyli sobie inni, wijąc sobie z nich nieprzytulne więzienia konwenansów i kryzysów wieku średniego.
Na plus:
+ mocny, minimalistyczny język
+ trafne obserwacje
+ pozwala docenić własne życie, jeśli jest inne od opisanych
Na minus:
– grozi koszmarami
– naprawdę depresyjne
Bardzo dziękujemy wydawnictwu Forma za recenzencki egzemplarz książki.