Nową powieść Pilcha można znaleźć zarówno na listach najbardziej oczekiwanych książek roku 2017, jak i „tych, których nie przeczytam”. Ja miałam co do niej pewne nadzieje – jakoś tak się składa, że co drugi Pilch jest dobry: Wiele demonów było wybitne, o Zuzannie… staram się zapomnieć (dobrze mi idzie), więc Portret powinien być na fali wznoszącej. Ale niestety zapomniałam policzyć brawurowy Drugi dziennik, który zadaje kłam mojej teorii o publikacjach w kratkę…
Powiem wprost: Portret nie jest najlepszym ani też najgorszym tekstem tego autora. Przy Zuzannie można było mówić, że „Pilch się skończył” – teraz, że trochę się powtarza, jest anachroniczny. Na przykład zdania skonstruowane na zasadzie zestawienia tego, co musi (chce, robi…) mężczyzna, a co kobieta, wydają się smutną sztampą, a nie piękną sentencją czy ironicznym komentowaniem stereotypów. Opowiadanie o romansie starego pisarza i młodej laski, okraszane stwierdzeniami, że z jej mamą też by mu wyszło, bo również ona znacznie odbiega od niego wiekiem, także nie jest nowe czy nowatorskie.
Nie żałuję jednak, że przeczytałam Portret. Początek powieści jest genialny, sponsorowany przez stwierdzenie „Jak już wyprzedzamy język, to na siłę, na chama i na poboczu” (s. 44). Narracja ma szybkie tempo, pełne skojarzeń i wolt, można dać się porwać pędowi i poczuć całą siłę wolnej amerykanki Pilcha. Wrócił tu szalony, piękny słowotok znany z jego najlepszych opowiadań czy Drugiego dziennika. Pełen głodu życia i sensu. Znacznie subtelniejszy od podobnie cholerycznego, zrywnego stylu Janusza Rudnickiego, całkowicie pilchowy. Właśnie na taką książkę liczyłam, czekałam na nią od skończenia Demonów i Zawsze nie ma nigdy, wywiadu-rzeki, w którym pisarz mówił równie pięknie, potoczyście i bezkompromisowo.
Portret zaczyna się więc wybitnie. Co dzieje się dalej? Kiedy ze strumienia wspomnień o klęskach miłosnych i skojarzeń słownych i kulturowych zaczynają się wyłaniać „Jeszcze jedne pamiętniki jeszcze jednego, stanowczo upadłego casanovy? Wyznania ledwo żywego uwodziciela”? (s. 41) Późno. Najpierw pojawi się laska, Pralina Pralinowicz, postać o fatalnym imieniu, ale ciekawej biografii. Pochodzi z Bałkanów, które może nawet są „gdzieś aż w Polsce, w byłej Jugosławii!” (Kochanie, zabiłam nasze koty Masłowskiej, s. 8). Bohaterka jest piękna, kobieca, zbuntowana i sama także pisze. W książce zamieszczone zostało nawet opowiadanie o prawdziwej bałkańskiej głowie rodziny Boriszy, jednak podpisane przez Atinę Milić. Odaliska wpadnie na chwilę i ustąpi miejsca Dürerowi, Rafaelowi i (niezbędnemu u Pilcha) Lutrowi. O dziwo nie będzie tym razem pastora Wantuły. Niestety, w końcu musi zostać opowiedziany nieszczęsny romans, tragicznie zakończony, odmalowany półsłówkami, schematycznie i bez fajerwerków językowych.
Trochę się czuję wpuszczona przez Portret w pralinowy chruśniak, czyli potoczne maliny. Na początku powieści (póki była wybitna) myślałam, że będzie podobnym pastiszem samego siebie i swojego mitu „wielkiego pisarza” jak Święto nieistotności Kundery (niosące poważne przesłanie, żeby nie sikać w parkach). W takie chaszcze zawsze chętnie wpadam. Jednak w tej książce zabrakło do tego konsekwentnej struktury. Spokojnie mogłaby być za to Trzecim dziennikiem, zwłaszcza, że wtedy nie musiałaby mieć żadnej fabuły, o której trzeba pamiętać zamiast nieodpowiedzialnie i frenetycznie włóczyć język po wykrotach. Wiem, że Pilch to Spis cudzołożnic, alkoholizm i rozwiązłość, ale osobiście cenię u niego rozpustę słowną i swobodę skojarzeń, powracające motywy luterańskie i marudzenie na śmiertelność i rozpad wszystkiego bardziej niż opisy pięknych pań. Portret polecam doczytać do 91 strony. Niedużo, za to intensywnie i genialnie. Po niej odnajduje się Pralina, a czytelnik może spokojnie poszukać zamiast niej Demonów lub Dziennika.
Na plus:
– wybitny początek,
– egzystencjalistyczny, dekonstruujący język słowotoku,
– motywy bałkańskie…
Na minus:
– wszystko to jednak kończy się lub psuje z początkiem fabuły;