Salcia Hałas przyjechała do Trójmiasta z Przemyśla, na studia. Zamieszkała w falowcu, zobaczyła go oczami osoby zupełnie „nie stąd” i chyba się zakochała. Nie dość, że w mgliste dni z górnych pięter nie widać ziemi, to w pozostałe widać reklamy pisane potocznym językiem i czuć morze. A pod blokiem słychać osiedlowe rozmowy – dla niej barometr emocji miasta, a może nawet tzw. „epoki”.
To wszystko wiem z wywiadu przeprowadzonego przez Małgorzatę Muraszko. Z książki mogłam się domyślać, że podsłuchiwanie jest dla Hałas równie ważne, co dla Doroty Masłowskiej czy Zadie Smith; że cieszą ją idiosynkrazje, przejęzyczenia, błędy i językowe dowcipy oparte na przesłyszeniu, rymie, ale też skojarzeniu. Powołała do życia (albo z niego odrysowała) dwie bohaterki: Elwirkę z Żabki, dziewczynę wiecznie grającego w tanki Piotrka-Łysego, i Marię-Manię, kwiaciarkę lubiącą mangowampiry i sprawy drobne. Koło nich straszy dziewczynka-zombie, wyparte do piątego wymiaru dzieciństwo bohaterki, najgorsza możliwa wersja dziewczęcego losu, utopiec z parkowego stawku. Dziewczyny piszą bajkę, takie zadanie dostały od „pani świrolog” z unijnego szkolenia z asertywności. Gadają potoczną polszczyzną, tą mniej poprawną, wtrącając ze zrozumieniem długie słowa z kursu i feministycznych artykułów w wiecie-której-gazecie.
Piękna jest ta straszliwa proza, trzymająca się maniery – inwersji i słownych dziwożon – uparcie i do końca. Połowa tekstu podkreślona czerwonym wężykiem. Autokorekta burzy się w niej na coś, co przyzwyczailiśmy się kojarzyć jedynie z inteligencją: żywotność języka, dowcip i poezję wciskaną w każde zdanie. Czyta się ją jak Mariana Pilota albo Wiesława Myśliwskiego. Z tym, że nie jest mi łatwo porównywać Hałas do wspominanych wyżej autorek i autorów – umówmy się, że jest dokumentacyjno-etnolingwistyczna i fantasmagoryczna, a materiał zbiera pod Żabką i balkonami falowca, w przejściu podziemnym (gdzie wielu spotkało swój los), na różańcu pod Matkoboską Przymorską…
Powieść jest gruba, znalazło się w niej miejsce na objawienie i starsze panie z siatkami oraz młodsze wieczne poszukiwaczki miłości lub bezdomnych psów (na przykład Amfy, białej pitbullicy pozazdroszczonej Carrollowi). Zostało go nawet co nieco dla chłopaków… jednak Pieczeń żyje babkami, dziewuchami, dziewczynami i babami. Jak filmy Almodóvara. Być może mogłaby się skończyć szybciej, może momentami stylizacja nuży – ale wierzcie mi, będziecie tęsknić za Elwirką i Manią, powtarzać ich żarty i cięte riposty. Zaczniecie z nimi ćwiczyć asertywność.
Pieczeń to powieść dla kobiet. Przynajmniej tak mi się wydaje po przeczytaniu opinii recenzentów. Jest jak pogaducha z koleżanką, do której problemy sercowe i feminizm trafiają nie jako traktat filozoficzny, tylko wyraz emocji i potrzeb. Bohaterki bywają niespójne, a większość „akcji” powieści opisuje ich dążenie lub unikanie bliskości z konkretną, mocno nieidealną osobą. Psycholodzy i terapeuci zobaczą tu dysfunkcyjność. Ale może to też beta-testy życia, którego trzeba używać bez względu na niedopasowanie (do) użytkownika.
Książkę Salci Hałas najlepiej czyta się z koleżanką, mamą, siostrą. Pozwala jej to żyć i wejść do rozmów – a jest zbiorem pogaduch o świecie, Polsce, kobiecości, wyższości psów nad alkoholikami. To klaser z anegdotami zasłyszanymi na osiedlu, do których świetnie dokłada się swoje własne. Spróbujcie chociaż wyobrazić sobie, albo odszukać, swoją własną dziewczynkę-zombie, jeśli nikt inny nie da się przekonać do równoległego czytania. Może być też pies, nawet niewidzialny.
Na plus:
– konsekwentna stylizacja językowa
– skomplikowane bohaterki, zlepione z popkultury, feminizmu, uczuć
– niesztampowe postaci
– można empatyzować
– naprawdę „rajcująca”, rozgadana książka
– momentami szalona, kiedy indziej poetycka narracja
Na minus:
– stylizacja może nużyć
– raczej dla kobiet