Kurczy się mapa Westeros. Recenzja siódmego sezonu Gry o Tron

Mapa Westeros się kurczy. Wraz z nią rozrastają się memy – nawet jeśli ktoś Gry o tron nie ogląda, to pewnie się na nie natknął: pytania o szybkość lotu kruka, o sprint Gendry’ego, o ten statek Jona, który „miał sprzyjające wiatry” i przedostał się w mgnieniu oka z północy na południe. No i o smoki, które w tym sezonie chyba są już bliskie przekroczenia prędkości światła.  Jak na serial, którego czołówka zawiera mapę, Gra o tron świata przedstawionego nie traktuje zbyt poważnie. Gdyby fabułę rozkładać na kilometry, Westeros z sezonu siódmego nie mogłoby chyba przekraczać wielkością jednego z naszych województw.

A jednak jeden z reżyserów, Alan Taylor, nie traktuje tego problemu serio – w jednym z wywiadów zasugerował, że skoro możemy zaakceptować smoka wielkości Boeinga, to równie dobrze przyzwyczaimy się do szybkiego tempa akcji. Tylko że to nielogiczne. Widz może zaakceptować, że ogląda świat fantasy, który rządzi się nieco innymi prawami niż nasz, a jednym z tych praw jest obecność trzech wielkich smoków. To jedno. Trudniej przyjąć do wiadomości nagłą zmianę praw Westeros – skurczenie się mapy czy też nagły i niepotwierdzony niczym rozwój szkutnictwa tudzież ewolucja kruka z dnia na dzień, pozwalająca mu na zwiększenie szybkości. To nie są logiczne zmiany wynikające z ciągu przyczynowo-skutkowego  – to po prostu źle napisany scenariusz.

Być może to wina skrócenia siódmego sezonu Gry o tron do siedmiu epizodów zamiast zwyczajowych dziesięciu. Być może pozostanie przy tradycyjnej liczbie odcinków odbiłoby się pozytywnie na scenariuszu – ale dostaliśmy to, co dostaliśmy: epicką, a jakże, opowieść, w której poszczególne wątki są albo słabo przemyślane, albo wpadły w plątaninę nie do końca logicznych retardacji. Dużo w tym sezonie jest czekania. Niby od początku wiadomo, jak to się wszystko musi skończyć – napięcie rośnie wraz z zagrożeniem ze strony Białych Wędrowców, a jednak przez sześć odcinków wiadomo, że to jeszcze nie to, jeszcze nie to – dopiero w siódmym będzie gorzej. Na jasne potwierdzenie pochodzenia Jona Snowa czekamy cały sezon, i mimo że dostajemy je w satysfakcjonującym, ładnie zmontowanym stylu, to jednak czegoś tu brakuje – być może elementu szoku (no bo co – nie podejrzewaliście?).

Szoku rzeczywiście może być mniej. Przynajmniej wywołanego przez  to, czym Gra o tron zasłynęła: seks i przemoc. Kiedy po piątym sezonie serial wyczerpał książkowy materiał – spadła liczba odcinków, w których trup ściele się gęsto, a wcielająca się w postać Daenerys Emilia Clarke już wcześniej protestowała przeciwko udziale w rozbieranych scenach. Zmiany widać – to nie jest tak, że w Grze nagle nikt nie ginie, ale umierają bohaterowie z drugiego, może nawet trzeciego planu. Przemoc nie uderza już widza w twarz.

Przy okazji – problemem sezonu siódmego jest brak odpowiedniego Złego, takiego przez duże Z. Rola, w której fantastycznie sprawdzali się Joffrey i Ramsay, niekoniecznie powinna zostać zastąpiona przez Cersei, która może i jest zimna i złowroga, ale trochę jej brakuje do Ramsaya Boltona i jego błyszczącego szaleństwem wzroku. A o Nocnym Królu wiemy wciąż zbyt mało, żeby pozostawał czymś więcej, niż tylko niewiadomym zagrożeniem. Brakuje mu tego elementu zaangażowania, który sprawiał, że przemoc w Grze o Tron tak bardzo emocjonowała widza.

Brak antagonisty z krwi i kości to tylko jeden z kilku problemów fabularnych, które dotknęły ten sezon. O ile pierwsze trzy odcinki są zachwycające wizualnie i całkiem nieźle zaspokajają głód epickiej fabuły, to prowadzą bezpośrednio do największego problemu tego sezonu: bitwy z epizodu czwartego. Odcinek zebrał jedne z najlepszych recenzji w historii serialu, i nic dziwnego – ale sprawiał też wrażenie kulminacyjnego odcinka sezonu. Było to o tyle niebezpiecznie, że do końca siódmej serii zostało wtedy jeszcze kilka epizodów – i niestety, ale po tak fantastycznej bitwie ciężko utrzymać napięcie na tym samym poziomie (a jeszcze trudniej je podnieść). Początek i koniec sezonu zdają się być dość nierówne, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę wspomniane już dziwne tempo akcji i nie do końca logiczne wątki niektórych bohaterów.

Spójrzmy na Aryę i Sansę oraz na kilka odcinków, które doprowadziły do śmierci Littlefingera. Sama scena egzekucji była być może jednym z najbardziej satysfakcjonujących momentów w tym sezonie. Jednak interakcje obu sióstr Stark, które do niej doprowadziły, nie mają sensu. Dziwne pogróżki Aryi nie musiały mieć miejsca, skoro odbyły się bez udziału Littlefingera. Jeśli Arya i Sansa całe przedstawienie uknuły, to nie musiały odgrywać go bez publiczności. A jeśli spisek Littlefingera rzeczywiście zwrócił Aryę i Sansę przeciw sobie, to sporo czasu ekranowego poświęca się tylko na oszukaniu widza – wątek ciągnie się za długo, i choć kończy się fantastyczną sceną, to pozostawia zbyt wiele luk i niedopowiedzeń.

Jednocześnie inne wątki biegną do przodu zbyt szybko, tak jak romans Daenerys i Jona, nie wspominając już o całej bitwie z Białymi Wędrowcami, do której chyba trzeba było użyć teleportacji. Bohaterowie nie istnieją, żeby kształtować świat. Są po prostu wygodnymi pionkami, które można (dosłownie) przestawiać z miejsca na miejsce. Tak jest na przykład w przypadku Gendry’ego. Kilka sezonów temu zniknął, żeby wiosłować w nieskończoność, a teraz pojawił się na nowo tylko po to, żeby pobiec. Trochę szkoda – niewykorzystany potencjał.

A jednak – pomimo wszystkich fabularnych potknięć i zgrzytów, Westeros oszałamia detalem, czy to zmieniającą się z sezonu na sezon modą, czy to eleganckimi zdjęciami, czy w końcu muzyką. Dużo narzekam – ale to nie jest zły sezon. Jego problemem jest to, że poszczególne sceny lepiej wypadają analizowane osobno niż jako całość – wyróżniają się na przykład wspomniana już bitwa, śmierć Littlefingera czy otwierająca sezon scena z Aryą podszywającą się pod Freya. No i przede wszystkim – choć może niezbyt zaskakujący i dopracowany fabularnie, sezon siódmy doprowadził w końcu bohaterów (a przynajmniej tych, którzy jeszcze pozostali żywi) do momentu, w którym czuć, że historia powoli dobiega końca.

Po Grze o tron chciałoby się jednak spodziewać się czegoś więcej – odcinków nie zostało tak wiele, i ma się nadzieję na prawdziwą serialową ucztę.  Na szczęście finałowy odcinek kończy się spektakularnym cliffhangerem – a przede wszystkim poczuciem, żekiedy w końcu zima nadeszła, nadchodzi też finał. Warto będzie czekać.

Wszystkie zdjęcia pochodzą z zasobów Internet Movie Database.

Katarzyna Piękoś
Katarzyna Piękoś
Kiedy miała osiem lat, chciała zostać książką. Nie udało się i została anglistką z zamiłowaniem do dobrej literatury. Lubi chodzić po górach i słuchać metalu, ale nigdy jednocześnie. Miała życie, dopóki nie zaczęła uczyć się fińskiego.

Patronujemy

Copernicon 2022 - plakat festiwalu

REKLAMA

Zobacz też:
 


Reklama