W młodym pokoleniu nadzieja – recenzja Power Rangers

Nikt nie pamięta dobrze swoich pierwszych lat życia. Ale na pewno każdy ma swoje wspomnienie, które jest punktem startowym w odtwarzaniu pamięci lat ubiegłych. Zazwyczaj jest to zupełna drobnostka – w moim przypadku był to pewien poranek roku 1998, godzina 7:00. Przygotowywałem się do wyjścia do przedszkola, i żebym jako 5-letni brzdąc przez chwilę ustał w miejscu, w trakcie gdy rodzice zakładali mi zimowe trapery, włączono mi telewizor. Na Polsacie leciał akurat drugi sezon Power Rangers. O ile w grupie 5-latków na balu przebierańców wybrałem dość sztampowy kostium Indianina, tak w zerówce jedynym słusznym wyborem był Niebieski Ranger. I tak Power Rangers stało się pierwszą rzeczą, którą oglądałem świadomie i regularnie, niecierpliwie oczekując premiery kolejnego odcinka, a później nowego sezonu. Polsat jednak wraz z in Space, kończącym zresztą klasyczną serię PR, zrezygnował z emisji dalszych odcinków.

Pozbawiony nowej treści, zwróciłem się w stronę innej, równie atrakcyjnej marki – Transformers. Po kilku latach Rangerzy wrócili na Fox Kids w odsłonie, która jednak nie dojrzewała wraz z widzem i stała się dla mnie, młodego gimnazjalisty, godną pożałowania niskobudżetową produkcją dla przedszkolaków. Drugi powrót nastąpił w drugiej klasie liceum, kiedy odkryłem, że w Ameryce i Japonii Power Rangers (a na dalekim Wschodzie Super Sentai) to licząca się marka, nieporównywalnie mniejsza w stosunku do Gwiezdnych Wojen, ale dalej poruszająca serca milionów wychowanych na klasycznych MMPR. Po raz kolejny dałem szansę starym i nowym sezonom, i mimo że wśród współcześniejszych inkarnacji wojowników w rajtuzach znalazłem kilka godnych polecenia produkcji, to te najstarsze, wyprodukowane w latach 90. cenię sobie najwyżej. Tam ułomności fabuły odchodzą na drugi plan i pozostaje tylko podziwiać projekty potworów i tradycyjne efekty specjalne, osiągane często z pomocą bardzo ograniczonych funduszy.

W maju 2014 roku wytwórnia Lionsgate ogłosiła rozpoczęcie prac nad nowym pełnometrażowym filmem z Power Rangers. Widząc stan marki, która właśnie została z powrotem odkupiona od Disney przez oryginalnego właściciela – Saban Capital Group, nie wiązałem wielkich nadziei z obrazem. Kłopoty związane z rezygnacją pierwotnego scenarzysty opóźniły premierę o rok. Mimo to rok 2016 był obfity w pierwsze materiały promocyjne. Pierwsze zdjęcie przedstawiające Ritę nakreśliło już kierunek w jakim chcą pójść twórcy. Ogłoszono główną obsadę, w większości składającą się z młodych aktorów, dla których Power Rangers miało stać się „być albo nie być” ich przyszłej kariery. Z wielkim entuzjazmem powitano również zaangażowanie Bryana Cranstona, odgrywającego w filmie rolę Zordona. Jak każda nowa interpretacja znanej marki, również ta spotkała się z mocno spolaryzowanymi opiniami. Można było zauważyć, że porzucono tandetny klimat oryginalnego serialu na rzecz poważniejszych designów, inspirowanych Iron Manem i Transformers. Do ostatnich minut przed seansem nie potrafiłem racjonalnie ocenić, czy mogę liczyć na coś rewelacyjnego, czy wręcz przeciwnie, powinienem wyłączyć mózg i cieszyć się rozwałką na ekranie. Cytując słynny popowy utwór, pozostało być dobrej myśli, ale też oczekiwać najgorszego.

Najgorsze przybyło na początku. Po wspaniałej scenie otwierającej, nakreślającej pochodzenie pierwszych Power Rangers, poznajemy Jasona Scotta, przyłapanego na nieudanym wygłupie z udziałem żywych krów wypuszczonych na szkolny korytarz. Interwencję policji poprzedza żenujący dowcip, mianowicie kolega Jasona kwituje, że dla uspokojenia mućki wcześniej ją wydoił, na co przyszły czerwony ranger zwraca mu uwagę, że zwierzę było jednak samcem. Słysząc ten żart, poczułem się  jakbym po raz drugi oglądał Transformers Michela Baya. Ten film również rozpoczynało klimatyczne intro, którego magia prysła z nadejściem następnej sceny przedstawiającej przekomarzającą się w najbardziej prostacki sposób grupkę komandosów. Bardzo się bałem, że nowe Power Rangers obierze ten sam kierunek co „dzieło” reżysera znanego z miłości do wybuchów.

Na szczęście dalej było tylko lepiej. Wygłup Jasona był jedynie jednorazowym wybrykiem, a chłopak jest w rzeczy samej dobrą osobą, zmagającą się jako szkolna gwiazda futbolu z presją społeczeństwa i oczekiwaniami rodziców. Konsekwencją wybryku jest areszt domowy i kara w szkolnej „kozie”. Tam staje w obronie chorego na autyzm Billy’ego, przyszłego „mózgu” grupy. Ten, widząc w Jasonie przyjaciela, wciąga go w kolejne kłopoty. Chcąc kontynuować dzieło ojca Billy’ego, wyjeżdżają do pobliskiego kamieniołomu w celu eksploracji terenu. Po drodze dwójka poznaje Kimberly, do niedawna również popularną osobę w szkole, oraz Zacka i Trini, odludków z wyboru. Cała piątka odkrywa monety mocy (choć w filmie bardziej przypominają kamienie), budząc w sobie nadludzką siłę. Szukając odpowiedzi, odnajdują w podziemiach statek kosmiczny, a w nim Zordona, który wytłumaczy drużynie ich przyszłą rolę w obronie ludzkości.

W tej recenzji wielokrotnie będę odnosił się do Transformers. Oba filmy miały przywrócić zainteresowanie publiki podupadającym markom, zarówno wśród dorosłych już fanów, jak i świeżej widowni, dla których film miał służyć za wstęp do wielkiego uniwersum. Transformers znowu pojawiło się na ustach milionów. I mimo że z każdym filmem kinowe uniwersum kosmicznych robotów wyznaczało coraz to nowe granice złego smaku, kolekcjonerzy i rodzice młodocianych fanów Transformers ochoczo wydawali setki dolarów na figurki i gadżety sygnowane emblematami Autobotów i Decepticonów. Film Deana Israelite’a z najlepszej strony pokazuje się w tych aspektach, gdzie sromotnie poległa opowieść o wielkich robotach. Fabuła, choć nieskomplikowana, potrafiła zaskoczyć mnie, wieloletniego fana marki. Widać, że twórcy mocno inspirowali się pierwszym epizodem klasycznej serii, a rozciągnięcie 20-minutowego odcinka do pełnometrażowego filmu pozwoliło scenarzystom skupić się na budowaniu świata i kreowaniu bohaterów.

Rangerzy to już nie są świętoszki ochoczo uczestniczące w sprzątaniu Ziemi, konferencjach pokojowych i tym podobnych inicjatywach, tak bardzo „typowych” dla młodzieży licealnej. Każdy nastolatek ma swoje własne problemy – przy tym scenarzyści nie poszli na skróty i postarali się, by bohaterowie byli wiarygodni, łatwi do polubienia, a może nawet pełniący swego rodzaju wzór dla docelowej widowni. Spore kontrowersje wzbudziło zidentyfikowanie Trini jako osoby homoseksualnej, na szczęście twórcom udało się uniknąć powszechnego w tej sytuacji tokenizmu. Podobnie Billy, mimo że wśród piątki jest postacią najbardziej komiczną, jest dobrze napisany, a jego schorzenie nie jest tylko i wyłącznie pretekstem do zrobienia z niego społecznego nieudacznika i kopii Sheldona Coopera z Big Bang Theory.

Nie mam również zastrzeżeń do reszty obsady. Zordon w interpretacji Bryana Cranstona to zupełnie nowa, tragiczna postać. Nieprędko godzi się z sytuacją, w której on, pozbawiony ciała, musi pokierować piątką dalekich od ideału nastolatków. Mentor wojowników w pewnym sensie odzwierciedla rozterki młodzieńców. Odpowiedzialność za błędy czyni go niezdolnym do racjonalnego myślenia, i podobnie jak Jason, Kimberly, Billy, Zack oraz Trini, mimo że działa w interesie dobra, często krzywdzi przy tym najbliższych. Alfa 5 był… znośny. Ani mnie grzał, ani ziębił. Projekt postaci zdecydowanie lepiej sprawdza się w ruchu, gdy nie musimy skupiać się na jego „mięśniu piwnym” w postaci obłego cielska tego mechanicznego asystenta Zordona. Elisabeth Banks świetnie bawiła się rolą Rity, tworząc barwnego złoczyńcę niczym z kina akcji lat 70. Krzykliwego, ale jakże przyjemnego w oglądaniu, pod tym względem zostawiając w tyle połowę czarnych charakterów z Marvel Cinematic Universe (aczkolwiek nie jest to wysoko postawiona poprzeczka).

Jak więc widać, Power Rangers na głowę bije produkcję Michaela Baya, prezentując postacie z krwi i kości, nie popadając w stereotyp nastolatka rodem z American Pie. Niestety, w ponad dwugodzinnym filmie akcji samych wojowników w kostiumach bojowych, rozprawiających się z Kitowcami, by w końcu zasiąść za sterami Zordów jest naprawdę niewiele. Większość filmu to dobrze skonstruowane origin story, będąc jednak przyzwyczajonym do krzykliwej stylistyki serialu, można było spodziewać się bogatszej oferty scen akcji. Projekty kostiumów i robotów ostatecznie zdały egzamin i jedynie Goldar (po naszemu Złoty) sprawiał wrażenie zrobionego na szybko potwora, nawiązującego jedynie nazwą i skrzydłami do znanego pomagiera Rity. Właśnie w aspekcie kreatywnym nowe Power Rangers poległo względem oryginału. Toei, japoński wykonawca kostiumów i reżyser scen walki z pierwowzoru, posiada bogate portfolio monstrów i robotów, wśród których znajdują się takie perełki jak łakoma głowa prosiaka z hełmem legionisty, potwór-portmonetka czy mechy oparte na kształtach geometrycznych. Absurdalne designy być może nie tworzyłyby spójnej całości z resztą oprawy wizualnej filmu, jest to jednak jeden z elementów, którego bardzo mi brakowało w tej ekranizacji.

Moje zastrzeżenia wzbudziła też ścieżka dźwiękowa. Brian Tyler to praktycznie rzemieślnik muzyki filmowej i utwory symfoniczne dobrze wkomponowały się w ujęcia, lecz nie są to kawałki, których bym słuchał na co dzień dla przyjemności. Prócz tego film posiada wiele utworów bliższych współczesnej młodzieży, w głównej mierze rapu, o dziwo nieźle zgranego z akcją dziejącą się na ekranie. I przede wszystkim, w wielkiej chwale wraca motyw przewodni, któremu Power Rangers zawdzięcza chyba połowę międzynarodowego sukcesu i swoje miejsce w popkulturze.

Bardzo się cieszę, że przed seansem odpuściłem sobie oglądanie recenzji czy przeglądanie różnych agregatów ocen. Zrobiłem to natychmiast po obejrzeniu filmu i uderzyły mnie bardzo negatywne ratingi, odpowiednio 44% na Metacritic i 47% na Rotten Tomatoes. Szczególnie w porównaniu do, znowu, Transformers, które uzyskało odpowiednio 61% i 57%, te oceny wydają się w mojej opinii bardzo krzywdzące. Produkcja Michaela Baya była widowiskowa jak na 2007 rok, a scenę transformacji Optimusa do dziś zaliczam do jednego z najlepiej zrealizowanych efektów wizualnych sztuki filmowej. Poza ładną otoczką filmowi o wielkich robotach brakowało jednak dobrego scenariusza i bohaterów, którym można było kibicować, zamiast nieustannie życzyć im śmierci. Na szczęście wśród opinii śledzonych przeze mnie recenzentów, zarówno fanów Rangerów jak i osób, które ominął ten fenomen, widać było głównie pozytywne głosy.

Produkcja Lionsgate będzie wartościową pozycją w CV dla początkujących aktorów, którym życzę pełnej sukcesów kariery. Natomiast nam, widzom, pozostaje trzymać kciuki by wyniki box office zagwarantowały premierę drugiej części. Power Rangers zbudowało solidne fundamenty pod nowe filmowe uniwersum, tylko następnym razem więcej akcji proszę. Tymczasem oczekuję wersji Blu Ray. Dystrybucja cyfrowa już od dawna pozbawiła mnie potrzeby kupowania fizycznych nośników, jednak w przypadku Power Rangers zrobię wyjątek. W końcu ostatnim filmem, jaki kupiłem w edycji kolekcjonerskiej było Transformers.

Grzegorz Ciesielski
Grzegorz Ciesielski
Amerykanista z wykształcenia, cosplayer z pasji, felietonista z przypadku. Pasjonat muzyki lat 60. i 80., miłośnik piw rzemieślniczych, kucharz amator. Gardzi kawą. Jego twórcze portfolio można zobaczyć na W Cosplay. Twitter: grzeniu_c

Patronujemy

Copernicon 2022 - plakat festiwalu

REKLAMA

Zobacz też:
 


Reklama