„Dajcie mi takiego, jak Pazura, tylko żeby był młodszy!” Wywiad z Cezarym Pazurą

Rozmawia: Mateusz Piskozub

Cezary Pazura – „Kiler” polskiego przemysłu kinematograficznego, jego ikona lat dziewięćdziesiątych. Zaczynał w teatrze u A. Hanuszkiewicza i Jana Machulskiego, a w kinie rolami u W. Pasikowskiego czy A. Wajdy. Później nadeszły przeboje komediowe, które dały mu splendor i artystyczne spełnienie, ale równocześnie zamknęły w image’u naczelnego komedianta III RP. W 2011 r. zadebiutował w fotelu reżysera filmu Weekend. Ostatnie prestiżowe produkcje z udziałem Cezarego Pazury to seriale Ślepnąc od świateł (2018, HBO GO) oraz Sexify (2021, Netflix). W 2015 r. założył kanał na YouTubie, liczący obecnie blisko osiemset tysięcy subskrybentów (stan na 19.10.2021).

Zapraszam do dyskusji o trudach życia aktora w czasach zarazy, zawodowych rozczarowaniach, trochę o sukcesach i o tym, komu dzisiaj trudno mówić o seksie.

MP: Jakie skojarzenia budzi w Panu termin apokalipsa”?

CP: Wie Pan, ja w życiu przez różne rzeczy przechodziłem. Pamiętam stan wojenny [13 grudnia 1981 r. – 22 lipca 1983 r. – przyp. aut.] i patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, właśnie ten okres należy nazwać apokalipsą. Internowano wówczas przywódców oraz doradców „Solidarności”, zabito księdza Popiełuszkę. Wieczorami nie można było wychodzić na ulice, ponieważ obowiązywała godzina policyjna. W słuchawce telefonicznej w budkach przed połączeniem można było usłyszeć: „Uwaga! Rozmowa kontrolowana”. Pełna inwigilacja. O wyjeździe za granicę w ogóle nie było mowy. Panował marazm i poczucie takiej byle jakości tego świata. Mimo to człowiek musiał jakoś funkcjonować i dawać sobie radę. Musiał się uczyć, zdawać na studia, zdobywać jedzenie. Dostawało się kartki na mięso, które dopiero potem wymieniano na pożywienie. Ja wolałem nimi handlować, bo też brakowało mi sił, żeby budzić się o świcie i stawać w kilometrowej kolejce do sklepu. Byłem studentem, a zajęcia na uczelni pochłaniały czas od rana do nocy. To był PRL w najbardziej ponurym etapie swoich dziejów – moralnej i ekonomicznej degeneracji. Nie było żartów [westchnienie].

Z pewnością też niewielu osobom było do śmiechu na przestrzeni całego ostatniego roku. Myśli Pan, że dobę pandemii zapoczątkowaną w marcu 2020 r., a spowodowaną rozprzestrzenianiem się wirusa SARS-CoV-2 również będziemy tytułować mianem „apokalipsy”? Oceniać ją jako koniec rzeczywistości, która była nam znana i gdzieniegdzie oswojona, a która bezpowrotnie minęła?

To się dopiero okaże, jak zdefiniujemy ten rozdział naszego życia. Inaczej zrecenzują go ci, którzy przeszli przez ostatnie miesiące suchą stopą, a odmiennie osoby, które ciężko chorowały lub pożegnały swoich bliskich. Niezależnie od tego, uważam, że z całej tej „covidowej” lekcji, wyciągnęliśmy bardzo słabe wnioski. Myślałem, że po doświadczeniu różnych przykrych wydarzeń, takich jak utrata pracy, brak spotkań towarzyskich, kolejne lockdowny, a więc i przymusowe zamknięcie się w czterech ścianach, zajdą w nas większe zmiany. No bo jednak pandemia „dotknęła” każdego z nas, bez względu na zdrowie, wiek, status materialny. Miałem nadzieję, że jako gatunek ludzki nieco zwolnimy. Zaczniemy baczniej się sobie przyglądać, bardziej szanować siebie nawzajem. Tymczasem nie obserwuję niczego podobnego. Zamiast tego jest w nas silne pragnienie powrotu do „normalności”. A ja se zadaję pytania: czy życie, jakie prowadziłem jeszcze przed pandemią, jego wybrane aspekty, czy to było normalne? Czy ja naprawdę chcę do tego wrócić?

Otóż niekoniecznie. Zajęcia sportowe, które regularnie uprawiam, podpowiadają, że sukces osiągasz wtedy, kiedy umiejętnie połączysz ze sobą trzy elementy: 1) trening, 2) regenerację, 3) właściwe odżywianie. Jeżeli jeden z tych punktów sobie odpuścisz, to nie zyskasz spodziewanego rezultatu. Tak samo jest w życiu. Jesteś przeciążony pracą, nie odpoczywasz, to tracisz na jakości i dobrym samopoczuciu. Dlatego ja postanowiłem, że w większym stopniu niż dotychczas pozwolę sobie na wytchnienie. Nie będę się więcej zabijał o pieniądze, harował mocniej niż to konieczne. Chcę spróbować znaleźć kompromis między tym, co było kiedyś a tym, jaką rzeczywistość stworzymy teraz.

Cieszę się, że Pan o tym mówi. Odejście świata, który był nam znany sprzed epoki koronawirusa, a który odszedł w niepamięć, jest obecnie frazą dosyć namiętnie powielaną. I mało konkretną. Przypominam sobie T. Konwickiego piszącego w Małej apokalipsie (1979): „Świat nie może umrzeć. Wielu już pokoleniom zdawało się, że świat umiera. Ale to tylko ich własny świat umierał”1. Nie ma Pan podobnego odczucia?

To prawda, często pojawiają się zwroty mówiące, że „Już nigdy nie będzie tak, jak kiedyś”. Jak dalece to hasło jest prawdziwe, to przekonamy się dopiero za rok lub za dwa lata, a może nawet później. Bo do właściwej oceny niezbędne będzie nabranie dystansu. Z pewnością niektóre rzeczy ulegną zmianom. No bo okazało się, że coraz więcej ludzi może pracować zdalnie. Bezproblemowo wykonywać swoje obowiązki na odległość. Nie jest konieczne przemieszczanie się po mieście, stanie w korkach, tracenie czasu na dojazdy. Pracodawcy dzięki temu nie ponoszą dodatkowych kosztów na przykład na wyjazdy służbowe podwładnych, a też oszczędzają na rachunkach za prąd w swoim biurze, przez to, że stoi puste. Bo teraz pracuje się z domu. Czy dobrze, że się tak stało? Mam wątpliwości. Żona mówi do mnie czasem [szeroki uśmiech]: „Kochanie, kiedy wracasz z planu lub z teatru po spektaklu, to chcę, żeby postać, w którą wcześniej się wcielałeś oraz emocje, które ona w Tobie wygenerowała, nie przekraczały progu naszego mieszkania. Zależy mi, żeby do domu wracał nie „aktor”, lecz Cezary Pazura – mąż i ojciec”. I ja zawsze dbałem o tego rodzaju higienę. O zachowanie balansu między pracą a domem.

Tymczasem pandemia pomieszała te dwie kategorie, zlała jedno z drugim. Zaburzyła wypracowany porządek. Zamknęła całe rodziny w czterech kątach, a zdecydowanie ciężej się skupić i dać z siebie sto procent, przebywając nieustannie w przestrzeni, która jednoznacznie kojarzy się z miejscem odpoczynku, wyciszenia, zabawy z dziećmi i tak dalej. Wiem to po sobie. I znowu nawiążę do wątku, który poruszyłem we wcześniejszej wypowiedzi. Przed pandemią uczęszczałem na siłownię. Wiedziałem, że przed treningiem muszę się odpowiednio nastawić, spakować sportowe ciuchy, a będąc już na miejscu uważnie słuchać poleceń trenera, wykonywać określone ćwiczenia. Miałem kogoś, kto stale pilnował oraz mobilizował mnie do wysiłku. W momencie kiedy podobne aktywności fizyczne miałem realizować u siebie na chacie, stanowiło to dla mnie ogromny problem. Dlatego, że nie było w domu nikogo, kto by mnie zagonił do roboty! [śmiech]. Dzięki Bogu zawód aktora wyróżnia się również tym, że nie da się go wykonywać zdalnie. Ja nie mogę zagrać swojej roli u siebie w pokoju, koleżanka u siebie na balkonie i potem to się razem zetnie w montażu i będzie gotowy film. Nie, to tak na szczęście nie działa!

Chciałbym jeszcze cofnąć się do marca ubiegłego roku, kiedy COVID zaczynał „zadawać” pierwsze ciosy. Podjęto wówczas decyzje o zamknięciu sklepów, szkół, obiektów sportowych,
ale także kin, teatrów czy muzeów. Plany filmowe nie funkcjonowały aż do połowy maja 2020 r., pozostałe instytucje kultury też otwierano stopniowo w podobnym, a nawet i w późniejszym czasie. Proszę powiedzieć, jaka przyszłość rysowała się w owym momencie przed Panem i jakie temu towarzyszyło uczucie?

Odpowiem od razu: P A N I K I. Po prostu. Nie żadne poczucie strachu lub niepokoju, jakie są z nami obecne w zasadzie na co dzień. Marcowy lockdown wywołał we mnie coś znacznie więcej, właśnie P A N I K Ę. No bo jeżeli miałem w swoim kalendarzu zapisanych i zatwierdzonych około stu sześćdziesięciu przedsięwzięć, na które składały się role teatralne, realizacje filmowe, nagrania reklamowe, występy kabaretowe i one nagle straciły swoją ważność, zostały zawieszone, to zrozumiałem, że zostaję bez środków do życia. I gdybym nie miał oszczędności, to wtedy byłoby kiepsko. Na szczęście zawsze staramy się z żoną układać budżet domowy w taki sposób, żeby na wypadek tak zwanej czarnej godziny, coś zostawić. I okazało się, że warto było odkładać pieniądze na bok. Niemniej trzy pierwsze miesiące [marzec, kwiecień, maj 2020 r. – przyp. aut.] były najgorsze, bo nikt nie wiedział, co robić, jak to będzie. Potem to wszystko się trochę unormowało, zaczęliśmy oswajać się z reżimem sanitarnym i funkcjonować w jego ramach. Jak wiadomo, niezliczona ilość wydarzeń artystycznych przeszła też do internetu. Bo nie było innego wyjścia. Ja również zdecydowałem się zwiększyć swoją aktywność w przestrzeni wirtualnej i bardziej się zaangażować w regularne tworzenie treści na swoim kanale na YouTubie. To mnie uratowało.

Myślę, że internet w okresie społecznej izolacji uratował wiele dusz [śmiech]. Skoro mowa
o kanale na YouTubie, który z powodzeniem prowadzi Pan od paru lat, to zapytam o odcinek, który szczególnie dał mi do myślenia. Mianowicie chodzi o ten, gdzie wymienia Pan cztery etapy ścieżki zawodowej aktora, szeregując i nazywając je następująco:

  • I ETAP: „A kto to jest ten Pazura?”
  • II ETAP: „Dajcie mi tego Pazurę!”
  • III ETAP: „Dajcie mi takiego, jak Pazura, tylko żeby był młodszy!”
  • IV ETAP: „Pazura? A kto to był?2

Pan już na ostatniej prostej?

Nie! Teraz czuję, że wróciłem do drugiej fazy. Chociaż podejrzewam, że producenci częściej mówią: „Dajcie mi takiego, jak Pazura, tylko żeby był młodszy!” [śmiech]. Cóż, zmieniłem swoje aktorskie emploi i teraz proponowane są mi role zupełnie odmienne od tych, z którymi publiczność mnie identyfikuje, co mnie bardzo cieszy. Co prawda bardzo rzadko bywają to oferty zagrania głównej roli w jakimś dużym projekcie, ale też nie są to wyłącznie scenariusze komediowe, na które, powiem szczerze, reagowałem już alergicznie. W tej chwili wolę wcielać się w bardziej zniuansowane, dojrzałe postaci, bo to stanowi dla mnie wyzwanie, daje mi frajdę. Wystąpiłem niedawno w serialu Netflixa pt. Sexify (2021), który stał się przebojem i jest oglądany na całym świecie. Zacytuję tutaj Juliusza Machulskiego, który po sukcesie Kilera (1997) powiedział do mnie: „Cezary, nie możemy udawać, że nic się nie stało” [śmiech]. Obiecuję zatem, że jeszcze nieco powalczę w swoim zawodzie.

Zatem trzymam za słowo! Do Sexify jeszcze nawiążę, a teraz mam też nadzieję, że nie zareaguje Pan alergicznie na fakt, że w raporcie „Polacy o polskich filmach – opinie Polaków o polskim kinie i ich postawy wobec polskiej produkcji filmowej” (zrealizowanym na zlecenie Filmoteki Narodowej – Instytutu Audiowizualnego [FINA]), aż 76,3% badanych zapytanych o ulubiony gatunek wskazało właśnie komedię3. Raczej nie jest to żadne zaskoczenie, nie od dziś wiadomo, że publiczność szczególnie celebruje filmy i artystów, którzy posiedli cenny dar rozbawiania ich. Niestety, ta miłość ma także swoje ciemniejsze oblicze. Aktorów z powodzeniem tworzących brawurowe i przerysowane role komediowe łatwiej, a także szybciej zamknąć w pudełku z napisem „Pan od śmiesznych min”, niż tych kreujących postacie dramatyczne. Często osobom takim trudniej porzucić wizerunek komedianta. A to z kolei może skutkować brakiem otrzymywania bardziej różnorodnych propozycji filmowych od producentów oraz możliwością rozwijania swojego potencjału. Jest to pułapka, której i Panu nie udało się uniknąć. Czemu tak się dzieje?

Składają się na to dwie kwestie. Po pierwsze, umieć rozśmieszyć widownię to piekielnie trudne zadanie. Proszę mi wierzyć, że większość zawodowych aktorów nie ma tego rodzaju umiejętności. Dlatego jak się znajdzie paru, co to potrafią wywoływać salwy śmiechu u odbiorców, to pisze się dla nich komediowe scenariusze i się ich eksploatuje w tej jednej, konkretnej materii. To jest zrozumiałe. Komedie się świetnie sprzedają, również dlatego, że są kierowane nie do wąskiego, elitarnego grona miłośników kina, ale do każdego – dziecka, dorosłego, osoby starszej.

Po drugie, publiczność rzeczywiście stosunkowo szybko się przyzwyczaja do wyrazistego wizerunku. I jeśli na ekranie pokazuje się Cezary Pazura, którego oni pokochali na przykład za „13 posterunek” (1997-2000, Polsat & TVN), a więc to już jest „ich” Czarek, to oni wymagają, żądają wręcz, żeby to, co będzie grał, dostarczało im nieskrępowanej rozrywki. A kiedy proponujesz im siebie w nieco innej, bardziej poważnej wersji, to myślą sobie „no fajnie, fajnie, ale wolimy Cię t a m t e g o ”. Na szczęście tutaj czas działa na naszą korzyść. Jesteśmy tylko ludźmi, więc starzejemy się, zmieniamy się, jak każdy, także fizycznie. To Janusz Gajos opowiadał, że musiał poczekać aż z tego chudego, słodkiego blondynka zrobił się brunet przy kości, który dostał „gęby” i kilku zmarszczek na twarzy. Dzięki temu przestano go więcej kojarzyć z postacią, która dała mu rozpoznawalność i zaczął grać role mniej podobne do Janka Kosa. Ze mną było podobnie. Po prostu należało odczekać, żeby po komediach, dostać szansę i zaprezentować się z mniej znanej strony. Ja taką okazję otrzymałem i, sądząc po reakcjach czy też ocenach, wykorzystałem ją. Myślę tutaj o występie u Krzysztofa Skoniecznego w Ślepnąc od świateł (2018, HBO GO). Zakładam, że przekonałem fanów, iż Cezary Pazura w wariancie „serio” też jest wiarygodny i ciekawy do oglądania.

Dużo czasu musiało minąć, zanim widownia zaakceptowała Pana jako aktora dramatycznego…

Tak, i gdybym jeszcze raz świadomie wybierał swoją drogę w świecie profesjonalnego kina, to nie zagrałbym w żadnej komedii. Może w jednej! Raz na dziesięć lat i koniec! Wtenczas mówiono by o mnie: „Patrzcie! Taki świetny aktor, a też umie rozśmieszać!”. Jest coś zgubnego w maestrii wprawiania publiczności w dobry humor i czerpania z tego satysfakcji. Kiedy mam występ kabaretowy i widzę pękające ze śmiechu twarze, to ja wiem, że nie mogę bez tego żyć. Bo czujesz, że dajesz ludziom niekłamaną radość, relaksujesz ich. To wciąga, uzależnia. Zarówno jedną, jak i drugą stronę. Tworzy pewną tajemną nić porozumienia między artystą a słuchaczami. A gdzieś podświadomie, w zaciszu domowym, marzysz sobie o Hamletach czy Edypach. Nas w Szkole Filmowej uczono, że powinniśmy być gotowi do wykonania każdego zadania aktorskiego, niezależnie od roli i gatunku danego dzieła. I wychodząc z tego założenia, popełniłem właśnie ten błąd, że zacząłem grać za często w komediach. No, łatwo teraz żałować. W końcu to też były czasy, że nie mogłem odmawiać. Byłem na dorobku, musiałem się z czegoś utrzymać.

Zeszłej jesieni wziął Pan udział w kampanii kanału Kino Polska pt. „Co wolno w filmie, to nie w życiu”. Jak wyjaśniali jej pomysłodawcy, miała ona na celu zachęcić oraz zwrócić uwagę na rzeczy, wydawałoby się, oczywiste: na różnice między kinem a rzeczywistością, na zaprzestanie posługiwania się językiem niewolnym od wulgarności, uprzedzeń czy szkodliwych stereotypów. Za przykład podawano niepoprawne politycznie sceny i cytaty z kultowych polskich produkcji (m.in. Nic śmiesznego, 1995, reż. M. Koterski, Chłopaki nie płaczą, 2000, reż. O. Lubaszenko). Mając świadomość dynamicznie zmieniającego się obrazu otaczającego nas świata i wrażliwości społecznej na pewne tematy, uważam, że tego rodzaju akcja na pewno jest lepsza niż wycinanie czy też cenzurowanie „niewygodnych” fragmentów danego filmu. Niemniej zastanawiam się: czy nam już dzisiaj nie wypada śmiać się z rodzimych komedii z przełomu wieków z uwagi na to, że mogą one kogoś „dotknąć”?

Oczywiście, że wypada! Nie śmieje się ten, kto nie ma poczucia humoru. Satyra polega na tym, że powinno móc się żartować z każdego człowieka lub tematu. Naturą komizmu od zawsze było przekraczanie granic w sferach życia objętych tabu. Nie bacząc na to, czy to kogoś obrazi, czy też nie.Na początku uważałem, że akcja kanału Kino Polska jest zupełnie niepotrzebna. Bo jej zrealizowanie świadczyłoby o wytworzeniu się dookoła nas jakiegoś rodzaju absurdu. Przekonano mnie jednak, że pewne sekwencje obecne w dawnych komediach stają się „problematyczne” z punktu widzenia tak zwanej poprawności politycznej, o której zresztą Pan wspominał. I że istnieje ryzyko, że sytuacja może za chwilę wymknąć się spod kontroli i zacznie używać się nożyczek, żeby kastrować materiał filmowy z jego „niepożądanych”, a integralnych elementów. Właśnie dlatego, że ktoś może poczuć się urażony na przykład jakimś dialogiem z obrazu z lat dziewięćdziesiątych. Szkoda, że dożyliśmy takich czasów, że musimy uświadamiać ludzi, że kino nie znaczyło i nigdy nie stanowiło definicji naszej realnej egzystencji. Istnieje fundamentalna różnica między obydwoma zjawiskami. W życiu jest t a k, a w sztuce ma prawo być i n a c z e j. I że to wcale nie obraża życia. Fabuła to cudzysłów, a film to kreacja pewnego wariantu naszej rzeczywistości, z której należy wyciągnąć wnioski. Mojemu pokoleniu tego nie trzeba tłumaczyć, młodszemu już tak.

Mniej więcej w połowie lat dwutysięcznych Pańska kariera uległa zahamowaniu. Nie oferowano ról, które wniosłyby nową jakość do filmografii Cezarego Pazury. Był kabaret, nastąpił powrót do teatru, lecz brakowało sukcesu w kinie. Wreszcie wziął Pan sprawy w swoje ręce i zdecydował się nakręcić Weekend (2011), debiutując w ten sposób jako reżyser. Jak to się stało, że stanął Pan po drugiej stronie kamery i czy ta zmiana perspektywy wpłynęła na Pana postrzeganie profesji aktora?

Był taki okres zwolnienia, ale on też był ściśle związany z wydarzeniami w życiu prywatnym. Rodziły mi się dzieci i nie chciałem przegapić momentów, jak one rosną, dojrzewają oraz jak wygląda ich dzieciństwo. Bo goniąc za karierą i za sławą, ludzie często zapominają, że mają dzieci, którym należy się czas, uwaga i miłość. Zawodowo, odrzucałem propozycje ról komediowych również dlatego, że nie znajdowałem w nich niczego świeżego. Kiedy czytałem przesyłane mi teksty, miałem wrażenie, że ja już to znam, że coś podobnego już grałem. I nie chciałem się powtarzać. Wolałem więcej przebywać w domu razem z rodziną. I nabrać sił do kolejnych wyzwań. Co do decyzji o nakręceniu własnego filmu to przyszło to bardzo naturalnie. Już od wielu lat do debiutu reżyserskiego namawiał mnie mój przyjaciel Olaf Lubaszenko. Dodawał mi otuchy. Założyłem firmę produkcyjną [Cezar 10 – przyp. aut.] i zaczęto podrzucać mi różne scenariusze. Postanowiłem, że będę czytał po jednym z nich, zawsze tuż przed snem. I jeżeli zasnę w trakcie lektury, to znaczy, że nie warto brać tego pomysłu. Aż tu pewnego późnego wieczora natrafiłem na skrypt zatytułowany Weekend. I nagle zobaczyłem cały film przed swoimi oczami! Wiedziałem, że chcę zainwestować całą swoją energię, środki finansowe także, i zacząć realizować ten konkretny projekt. Działałem z determinacją. Droga oczywiście nie była usłana różami. Był entuzjazm, były też nerwy. Inwestorzy, którzy początkowo zgodzili się wyłożyć pieniądze, ostatecznie się wycofali. Oddali mi produkcję, ale mimo to domknąłem budżet, zebrałem ekipę i stanąłem na planie. Cały okres zdjęciowy wspominam jako fantastyczny czas pracy z cudownymi ludźmi. A czy to zmieniło moje zdanie o aktorach? Tak. Na gorsze. W trakcie zdjęć miałem podskórny żal, że nie poświęcali się dla filmu tak mocno, jak ja. W przerwie między ujęciami zamiast pozostawać skupionymi na swojej pracy to dyskutowali nie o rolach, a o całkiem przyziemnych sprawach. Słyszałem, jak jeden kolega mówił do drugiego: „Wiesz co, kupiłem nową siatkę na ogrodzenie, ale taką zwykłą, normalną” [śmiech]. Oczywiście żartuję, kocham aktorów. Sam nim jestem, więc wiem, jaki to ciężki kawałek chleba.

Weekend zebrał w kinach pokaźną frekwencję, dystrybutor na nim zarobił, ale inwestorzy już niekoniecznie4. Krytycy nie zostawili na nim suchej nitki, recenzje były w większości złe. W wywiadach twierdził Pan, że było to wynikiem niewłaściwej strategii marketingowej filmu, a więc jego promocji. Analizuję, czy na pewno tylko to mogło być przyczyną kiepskiej recepcji? Widzowie pokochali na przykład Kilera nie tylko ze względu na przekomiczne perypetie jego bohaterów, ale także dlatego, że zawierał on rozmaitość trafnych obserwacji na temat Polski tamtego okresu. Odwoływał się do przemian, jakie w niej wówczas zachodziły. Wreszcie mówił coś o samych Polakach, ukazując ich zachowania czy też aspiracje w krzywym zwierciadle. W Weekendzie próżno tego szukać.

Odniosę się wpierw do pierwszej części Pana pytania. Istotnie, powstał pewien dysonans poznawczy, który wynikał z tego, że Weekend szeroko reklamowano i przedstawiano jako komedię. Tymczasem w moim zamierzeniu to miał być pastisz, a więc pewien rodzaj zabawy z konwencją kina gangsterskiego znany u Guya Ritchiego lub Quentina Tarantino. To zupełnie co innego. Ta zła komunikacja wynikała z mojego błędu. Błędu debiutanta. Teraz już wiem, jak należało postąpić i w jaki sposób przypilnować kwestii przedstawiania danego tytułu. Z drugiej strony po premierze filmu dzwonili do mnie koledzy, wśród nich reżyserzy, którzy mówili: „Słuchaj, widziałem ten Twój Weekend”. Tak na niego jechali i pluli, ale tutaj nie ma się do czego przyczepić. Reżyseria świetna, zdjęcia wspaniałe, gra aktorska na najwyższym poziomie!”. Tego rodzaju słowa były dla mnie sporym komplementem. Bo ja chciałem, żeby ten film był czystą rozrywką, zabawą formą filmową, miał dawać ludziom przyjemność i wprawiać ich w dobre samopoczucie. Oczywiście, gdybym miał talent pokroju Juliusza Machulskiego, to pewnie potrafiłbym dodać temu filmowi drugie dno w postaci komentarza czy też odnośnika do aktualnej wtenczas sytuacji w Polsce. Powiedzieć coś ciekawego i ważnego o Polakach, jednocześnie śmiejąc się i puszczając oko do widza, jak to było w Kilerze, którego Pan przywołuje. No, ale takich filmów na zamówienie się nie robi.

Pamiętam, że często przyrównywano Pana talent komiczny do Jima Carreya. Do jego ekspresyjnego sposobu gry aktorskiej, do umiejętności poruszania każdym mięśniem twarzy, hiperruchliwości. Jednak to, co było jego znakiem rozpoznawczym, z czasem zaczęło nużyć i wprawiać w konsternację. Z całą moją sympatią do Pana, ale odnajduję tutaj pewną analogię. W Pana filmografii też są tytuły komediowe, w których grał Pan bez żaru i pasji. Były role, w których wyłącznie powtarzał Pan pewne schematy, czy też wybierał scenariusze pozbawione jakości. Osławione Futro z misia (2019, M. Milowicz) ma na Filmwebie w skali dziesięciopunktowej średnią ocen 3,5 [stan na 19.10.2021 r. – przyp. aut.]. Inne filmy z Panem w obsadzie dostają regularnie nominacje lub nagrody do Węży, a więc polskiego odpowiednika Złotej Maliny. Czy nie czuje się Pan czasem zmęczony aktorstwem? A może po prostu to polskie kino nie ma do zaoferowania nic na miarę Pańskiego talentu?

Miło byłoby usłyszeć, że polskie kino nie ma propozycji na miarę mojego talentu. Kiedyś, będąc zatrudnionym w jednym z warszawskich teatrów, jak poprosiłem dyrektora o podwyżkę, to usłyszałem: „Ja bym ci dał, ale ty grasz tak, że to się nie mieści w pieniądzach” [śmiech]. W życiu już tak jest, że jedne filmy wychodzą, a inne nie. Jest czasami tak, że chcesz odmówić zagrania danej roli, a ci nie wypada…

Wtrącę się. Futro z misia jest tego przykładem? Zgodził się Pan przyjąć rolę funkcjonariusza Dzika ze względu na znajomość z Michałem Milowiczem, który jest autorem tego filmu?

Nie, ponieważ mnie się scenariusz podobał. Świetnie się go czytało, ale ma Pan rację, że trochę gorzej się go oglądało. I to jest tajemnica tego zawodu. Były takie obrazy, jak Kroll (1991, W. Pasikowski), Psy (1992, W. Pasikowski) i wtedy pojawił się taki film jak Miasto prywatne (1994, J. Skalski) z Bogusławem Lindą w roli głównej. I wszyscy mówili, że to się zapowiada na wielkie, wybitne kino. A on kompletnie przepadł. Bo nie wyszedł. I okazało się, że czasem fantastyczny scenariusz nie wystarczy. Trzeba go jeszcze umieć dobrze zrealizować.

Wie Pan… [chwila zadumy] No nie wiemy nigdy, dlaczego tak się dzieje… [rozkłada ręce] Mnie zasadniczo w ogóle komedia już nie pociąga, tak jak wspominałem wcześniej. Bo z pewnych rzeczy się albo wyrasta, albo one umierają w człowieku. W czasie swoich występów kabaretowych, nie wracam już do pewnych tekstów, które prezentowałem na estradzie przed piętnastoma latami, chociaż ludzie bardzo tego chcą. A tu nie ma, ten tekst już dawno we mnie umarł! Ja już jestem innym człowiekiem! Ja teraz inaczej gram, inaczej postrzegam świat, inną prawdę przedstawiam niż kiedyś. A co do uprawiania profesji aktora… Tak, chce mi się. To nieprawda, że ten zawód może się znudzić. Nie wierzę w to! Jeżeli jakąś pracę uprawiasz z pasją, rozwijasz się w niej, to będziesz ją kontynuował. Ja się nie zmuszam do grania w filmach. Chociaż były takie momenty, kiedy narzekałem na swój los, jaki to ja byłem nieszczęśliwy. Wracałem z planu do domu i mówiłem do żony: „O Boże, wróciłem o czwartej rano, jaki ja jestem zmęczony, przecież ja byłem w pracy!”. A ona brała mnie za rękę i mówiła: „Przestań, wszyscy chodzą do pracy”. I to mnie ostudziło. Zrozumiałem, że każdy człowiek niesie swój krzyż. Stwierdziłem, że chyba łatwiej jest być aktorem, jechać sobie na plan zdjęciowy, zagrać jedną, drugą, czwartą scenę niż zjechać do kopalni i ryzykować życiem. Nie róbmy z zawodu aktora czegoś na zasadzie „Oj, wypaliłem się”, „Oj, już mam dosyć”. Należy szanować swoją pracę, która daje zadowolenie ludziom, daje jedzenie moim dzieciom, zabezpieczenie na życie rodziny. Krzysztof Krawczyk, nasz wybitny wokalista, zawsze dziękował publiczności za to, że nie musiał nigdy głodować. Bo my żyjemy dzięki temu, że ktoś nas ogląda. I wystarczy jedna chwila nieuwagi, odwróci się od nas sympatia widza i nagle jesteśmy skazani na niebyt.

Zaczęliśmy naszą rozmowę pytaniem o apokalipsę, a zakończymy na… seksie [śmiech]. Pod koniec kwietnia na Netflixie swoją premierę miał oryginalny polski serial pt. Sexify. Opowiada on historię trzech studentek zgłębiających tajniki kobiecej seksualności, prawa do czerpania z niej przyjemności, ale też uczących się szacunku do własnego ciała. Pan gra tam drugoplanową rolę, Marka Nowickiego, ojca jednej z młodych dziewczyn. Serial stał się przebojem, a jego oglądalność sięgnęła tak odległych od nas kulturowo krajów, jak Liban lub Jamajka. W Polsce również dużo się o nim mówi i pisze. Z czego to Pana zdaniem wynika? Z tego, że niuanse sztuki kochania w pewnych kręgach wciąż uchodzą za tabu?

Nie, to już dawno nie jest przedmiotem tabu. Może było tak, nie wiem, w późnych latach siedemdziesiątych, ale od tamtej pory już nie. Chyba sobie coś wmawiamy. Kiedy się dowiedzieliśmy, co to jest seks oralny w Gabinecie Owalnym [nawiązanie do „Afery rozporkowej” z udziałem prezydenta Billa Clintona i Moniki Lewinsky – przyp. aut.] to temat ten przestał bulwersować już kogokolwiek [śmiech]. Ja uważam, że seksualnie trzeba edukować dorosłych, bo to oni mają z tym problem, a nie młodzież. Nastoletni ludzie nigdy nie mieli trudności z mówieniem o seksie. Taka jest moja diagnoza. Wiem, bo mam córkę dwunastoletnią, która jak czasem zada mi jakieś pytanie w tej dziedzinie, to mi włosy stają dęba. A sama siła serialu polega na tym, że został on opowiedziany z lekkością i swadą. Nowocześnie i bardzo atrakcyjnie. Uważam, że ma bardzo duże walory edukacyjne, świetny humor, wyraziste postaci. Ma znakomicie obsadzone trzy główne bohaterki. Każda z nich pochodzi z innego świata i te światy, okazuje się, są takie same w każdym zakątku kuli ziemskiej. Bo z doświadczeniami dziewczyn utożsamiają się widzowie w Indiach, Iranie czy w Norwegii. To jest fenomen. W Sexify nie ma nic obrazoburczego, czegoś, co mogłoby przekroczyć granice dobrego smaku. Twórcy umiejętnie trzymają scenariusz w ryzach, czasami pozwalając sobie na różne zabawne wariacje dotyczące zagadnienia erotyki czy jej okolic. I wszyscy są w to zamieszani. I dzieci, i młodzież, i rodzice. Wygląda więc na to, że przed seksem, tak jak przed śmiercią, nie uciekniemy [śmiech].

Mateusz Piskozub – absolwent filmoznawstwa (Uniwersytet Jagielloński), kulturoznawstwa oraz historii (Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu, Uniwersytet Karola w Pradze). Publikuje w „Kwartalniku Artystycznym Bliza”, zeszycie Gdyńskiej Szkoły Filmowej „Script”, „Magazynie Filmowym” i „Pleografie”. Przeprowadził wywiady m.in. z prof. Petrem Pithartem (premierem Czechosłowacji w latach 1990–1992), Steffenem Möllerem (Europa da się lubić, TVP 2), Ewą Ewart (Dzieci Biesłanu, BBC), a także z serbską aktorką Jasną Đuričić (zagrała główną rolę w filmie nominowanym do Oscara, Aida). Mieszkał w Czechach, Wielkiej Brytanii (staż w Polish Art Europe w Edynburgu), a także na Krecie (animator w Bella Beach Hotel). Obecnie w Warszawie, gdzie pracuje w Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie. W 2018 roku wystąpił w finale teleturnieju TVN „Milionerzy”.

Przypisy:

1 T. Konwicki, Mała apokalipsa, Niezależna Oficyna Wydawnicza, Warszawa 1998, s. 54.

2 C. Pazura, Z którymi aktorami imprezuje się najlepiej? Q&A, https://www.youtube.com/watch?v=FnPJxGXc9lY [dostęp: 19.10.2021 r.].

3 M. Cześnik, B. Giza, A. Kwiatkowska, M. Wenzel i M. Żerkowska-Balas, Polacy o polskich filmach – opinie Polaków o polskim kinie i ich postawy wobec polskiej produkcji filmowej, https://fina.gov.pl/wp-content/uploads/2021/03/FINA_Raport_Polacy-o-polskich-filmach_FINA%C5%81_030321.pdf [dostęp: 19.10.2021 r.].

4 Cezary Pazura kończy z produkcją filmów. Kłopoty, http://sporwkinie.blogspot.com/2015/03/cezary-pazura-konczy-z-produkcja-filmow.html [dostęp: 19.10.2021 r.].

Redakcja
Redakcja
Ten artykuł został napisany wspólnymi siłami lub jest to artykuł gościnny.

Patronujemy

Copernicon 2022 - plakat festiwalu

REKLAMA

Zobacz też:
 


Reklama