W popkulturowym światku oświadczenie „lubię oglądać złe filmy” nie jest niczym nadzwyczajnym. Jak się okazuje, z szerokiej gamy celuloidowego rezerwuaru można wyróżnić kilka klas „bad movies”, i nierzadko niska średnia ocen nie musi być gwarantem godnego obejrzenia złego filmu, a przynajmniej jego definicji w popkulturze. Z oczywistych względów pomijam tutaj wysokobudżetowe filmy, bo bardzo rzadko zdarza się, by finansowe porażki hollywoodzkich dzieł były celebrowane przez fanów kultury popularnej, przynajmniej w dobrym świetle. A i celem samych twórców jest stworzenie filmu lubianego przez publikę. Nie po to przecież wydają miliony na scenografię i opłacają dobrze znanych aktorów, by się ośmieszyć.
Najprościej mówiąc, pod pojęciem złego filmu rozumiemy „film tak zły, że aż dobry”. Utwór zawodzący na każdym etapie produkcji, zaprzeczający wszelkim zasadom kinematografii, zbierający miażdżące oceny od poważanych krytyków. Mimo wszystko oferuje on seans pełen niesamowitych przeżyć i przy odrobinie szczęścia może osiągnąć status kultowego. Sztandarowym przykładem takiego filmu jest The Room, którego producentem, reżyserem i scenarzystą jest Tommy Wiseau. Niedorzeczności scen prezentowanych w filmie dorównują kulisy powstawania tego dzieła, za którym stał człowiek o wielkiej determinacji, pozbawiony jakichkolwiek talentów, lecz magnetyzujący miliony fanów swoją nieziemską osobowością. Pierwszy z nich, prywatnie przyjaciel Wiseau, Greg Sestero, spisał swoje wspomnienia ze znajomości z Tommym i z produkcji The Room w biografii pt. Disaster Artist, której ekranizacja w reżyserii Jamesa Franco trafi na ekrany polskich kin w przyszłym roku.
Równie interesujące dzieje towarzyszyły produkcji Trolla 2, owocowi współpracy włoskich reżyserów i amerykańskich „aktorów” (na casting zapraszano pobliskich mieszkańców, a ci z kolei zamiast grać statystów zdobywali role pierwszo- i drugoplanowe). Na potrzeby tego tekstu tę grupę filmów nazwę „spaghetti akcyjniakami”. W latach 70. westerny zaczęły się już powoli przejadać, a horrory i filmy akcji z nazwiskami Stallone’a, Schwarzeneggera lub ich wschodnich sąsiadów, takich jak Jackie Chan czy Bruce Lee, święciły tryumfy w wypożyczalniach VHS. Artyści kiczu pokroju Bruno Mattei i Claudio Fragasso nie mieli dostępu do bazy rozchwytywanych aktorów kina akcji, co nie powstrzymało ich przed taśmową produkcją niskobudżetowych filmów wyraźnie inspirowanych hollywoodzkimi blockbusterami.
Pomimo braku rozpoznawalnych gwiazd i ograniczeń wynikających z niewielkich funduszy, nietrudno odmówić tym produkcjom uroku i bijącej z nich przyjemności z tworzenia niedorzecznych, ale dających wielką radochę scen akcji. Najlepszymi przykładami tej grupy są chociażby Strike Commando, czyli opowieść o wojskowym renegacie inspirowanym Rambo; Robowar, kopiujące niemal zdanie w zdanie najsłynniejsze sceny z Predatora; czy Zombi 3, kontynuujące niekończący się cykl nieoficjalnych sequeli Świtu Żywych Trupów George’a Romero.
Wspominając nazwisko niedawno zmarłego mistrza nowoczesnego horroru, nie można zapomnieć o gatunku „exploitation movie”, reprezentowanym przez obrazy, które często lądują na listach „złych filmów”. W głównej mierze są to tytuły amatorskie, które niski budżet nadrabiają kontrowersyjną (jak na panujące w momencie tworzenia realia) tematyką, eksplorując ją do granic nieprzyzwoitości. Jest to kategoria na tyle szeroka, że mógłbym zaliczyć do niej wspomniane wyżej włoskie akcyjniaki (z uwagi na amatorski rodowód i często dużą brutalność). Chciałem ją jednak wyróżnić w celu podkreślenia intencji twórców kina exploitation. Nie liczyli oni, że temat tabu weźmie na siebie cały ciężar filmu, te produkcje bronią się przede wszystkim osobowością i swoistym kunsztem, nie sprowadzając się tylko i wyłącznie do kalki popularnych hollywoodzkich gatunków.
Ponieważ mamy do czynienia z naprawdę rozległą kategorią, w katalogu należących do niej filmów znajdziemy zarówno klasyczne filmy „złe, że aż dobre”, typu Cannibal Holocaust czy należący do podgatunku nazisploitation Love Camp 7, ale też pozycje uważane później za kultowe, a nawet wymieniane jako ważne dla historii kinematografii, jak Easy Rider, Mad Max czy wspomniana wcześniej seria filmów Romero.
Wszystkie wymienione wyżej gatunki łączy jedna cecha – wzbudzają w nas emocje odwrotne do zamierzonych. Sceny dramatyczne wywołują gromki śmiech, a płomienna przemowa nieanglojęzycznego aktora przypomina nagranie z syntezatora mowy. Improwizatorski charakter tych produkcji, brak świadomości popełnianych błędów na poziomie scenariusza czy montażu sprawiają, że seans daje widzom ogromną radość. Na projekcję wspomnianego na początku The Room nie przychodzi się by oglądać film, ale żeby stać się częścią pewnej społeczności. Są to ludzie, którym największą frajdę sprawia przebieranie się za bohaterów „dramatu” Wiseau, recytowanie niezapomnianych cytatów i uściśnięcie dłoni twórcy filmu, który do dziś uważa, że stworzył Obywatela Kane’a XXI wieku. O ironio, nieświadomie zignorował wszystkie dokonania, z których słynie obraz Orsona Wellesa.
Słowo-klucz – nieświadomość. To ona oddziela złe filmy warte uwagi od pozycji, które powinny pozostać na dnie kosza z płytami za 5 zł. Końcówka pierwszej dekady XXI wieku stanęła pod znakiem gigantycznego napływu niskobudżetowych filmów, które na fali popularności produkcji Tommy’ego Wiseau i podobnych chciały zdobyć szybką gotówkę i tym samym zarobić na (a jakże) kolejne tytuły wątpliwej jakości. Na starcie pojawia się jednak problem – wszystkie te filmy są świadome swojej nędznej jakości i nic nie jest dziełem przypadku, a w wyniku tego pozbawione są uroku czy jakiejkolwiek wartości rozrywkowej. Są niczym internetowe pranki, które może by i śmieszyły, gdyby nie były w pełni zaplanowane, zaś osoby padające ofiarami żartownisia nie były podstawionymi znajomymi. Brakuje tu czynnika ludzkiego, wszystko jest skrojone na przeciętnego widza, któremu nie przeszkadza fakt, że ogląda wyreżyserowaną rzeczywistość.
Według tego schematu działa między innymi wytwórnia Asylum, taśmowo produkująca niskobudżetowe wersje hollywoodzkich blockbusterów, określane mianem „mockbusterów”. Sam właściciel studia nie ukrywał, że drogą plagiatu chce dotrzeć do jak największej liczby odbiorców, sprawiając przykrą niespodziankę tym, którym film Dzień, w którym Ziemia zamarła wydawał się nie różnić od obrazu z udziałem Keanu Reevesa. Niestety, poza niedoświadczonymi odbiorcami, filmy zaczęli nabywać również bardziej świadomi kinomani – najczęściej właśnie amatorzy złych filmów, liczący na kolejną perełkę pozwalającą na relaks ze znajomymi przy piwie i popcornie.
I z początku wielu łyknęło haczyk, ale po 50 filmach formuła „zróbmy to, co Hollywood, ale na odwrót i będzie zabawnie” w końcu musi się znudzić. Analogicznie jak w kinie exploitation, Asylum lubi wypełniać swoje produkcje przemocą, seksem i kontrowersyjnymi treściami zahaczającymi chociażby o religię, ale podobnie jak ma się to z warstwą fabularną, umiejętnościami aktorów czy jakością efektów specjalnych, brakuje tutaj ustalonego kierunku i spójności. Można to porównać do próby ratowania zepsutego mięsa mieszanką niekomponujących się ze sobą przypraw, takimi własnej marki supermarketu.
Drugą grupą filmów tak złych, że niewartych naszego czasu są „filmy clickbaitowe”, których fabułę można z reguły streścić, patrząc na chwytliwy tytuł. Jeszcze raz musimy wrócić do Asylum, które wypromowało ten trend swoim megahitem Rekinado – wystarczy spojrzeć na plakat czy tytuł, by dowiedzieć się o wszystkim, co oferuje ten film. Czy na jednym fenomenie meteorologicznym z domieszką żarłocznych rekinów można oprzeć 90-minutowy film? Producenci odpowiedzieliby, że tak; ja jako widz stanowczo zaprzeczam. Po pierwszych piętnastu minutach twórcom kończą się niespodzianki. Aktorzy nadal prezentują poziom gorszy niż przedszkolne jasełka, historia nie oferuje absolutnie nic, co zmusiło by mnie do przesiedzenia półtorej godziny przed ekranem, a danie główne w postaci rekinada przywodzi na myśl efekty specjalne używane przez Youtuberów dekadę temu.
Rekinado (2013)
Jak to z Asylum bywa, ludzie kupili pomysł, a w nagrodę otrzymali trzy sequele. Bardziej chlubnym przykładem z tej grupy jest francuskie Rubber lub Mordercza Opona (moje gratulacje dla polskiego dystrybutora filmu). Wyprzedziła ona Rekinado o trzy lata i w ostatecznym rozrachunku wybroniła się, lecz sięgając w liceum po obraz o takim tytule, spodziewałem się bardziej interesującego seansu. Już po trzeciej egzekucji w wykonaniu gumowego antagonisty moje zainteresowanie filmem spadło i francuskie dzieło przez resztę imprezy stanowiło jedynie tło do dyskusji przy piwie. Ku mojemu zaskoczeniu, Opona zdobyła kilka nagród i dość ciepłe przyjęcie ze strony krytyków, może należy się jej więc druga szansa?
Wbrew pozorom nawet stworzenie „złego filmu”, z którego widz czerpałby przyjemność to nie takie proste zadanie, a przynajmniej nie tak łatwe, jak się to wydaje wytwórni Asylum. Gatunek „bad movies” ma swojego Obywatela Kane’a, ale także swoje Transformers. I o ile szukanie wartych uwagi pozycji dobrego kina nie powinno sprawiać problemu, tak znajdowanie nowych kaszanek kinematografii może być znacznie utrudnione przez zalew intencjonalnie złych tytułów, które z mniej lub bardziej słusznych powodów zdobywają rozgłos.
Na chwilę obecną mogę polecić jedynie unikanie filmów wyprodukowanych w naszym stuleciu. Choć zarówno starsze, jak i współczesne filmy były produkowane w celach zarobkowych, trudno nie przyznać, że włoskim mistrzom chodziło mimo wszystko o coś więcej niż taśmowe wypuszczane filmów i wykazywali szczerą chęć wywołania pozytywnych emocji u widza.