Dramat nad morzem. Recenzja Manchester by the Sea

Manchester by the Sea udaje mi się obejrzeć dopiero za drugim podejściem. A było tak – najpierw czekam z utęsknieniem na premierę cały tydzień, i kończy się wyjściem z kina, zanim jeszcze film się zaczął, bo brakuje biletów. Myślę sobie, że wrócę jutro. Jestem zawiedziona, ale jednocześnie mnie to trochę cieszy, bo rzadko się zdarza, żebym trafiała na pełną salę w dniu premiery – a przynajmniej nie w dniu premiery filmu, który nie jest blockbusterem o superbohaterach. Wracam następnego dnia – sala znowu pełna, ale bilet mam (cudem!). Oglądam  i piszę o tym dopiero tydzień później, jak już film dobrze „wsiąknął”.

Manchester by the Sea to niewielkie nadmorskie miasteczko w Massachusetts, w którym wieje nudą. Poza sezonem turystycznym mieszkają tam głównie biali blue-collars, dla których American dream to najwyżej element popkultury, którego można doświadczyć, jak się włączy telewizor. Nikt tutaj nie przejdzie od zera do bohatera, bo przejść można się najwyżej do sklepu po kolejne piwo. Stąd pochodzi bohater filmu, Lee Chandler (Casey Affleck). Popełniwszy katastrofalny w skutkach błąd, Chandler wyjeżdża w poczuciu winy. Śmierć brata zmusza go do powrotu i do podjęcia się opieki nad nastoletnim bratankiem, Patrickiem (Lucas Hedges), przez co Chandler nie ma wyboru – czas stawić czoła i trudnej teraźniejszości, i przeszłości, od której Lee tak bardzo chciał uciec.

Przyznajmy – brzmi to dość szablonowo. Śmierć w rodzinie już była, nastolatki z problemami też, bohaterowie z przeszłością – oczywiście. Wrzucenie tylu sztampowych motywów do jednego filmu może zwiastować katastrofę.

Okazuje się jednak, że jest ciekawie. Przede wszystkim jest powoli – sceny są niespieszne, ciągną się nieco leniwie, pasuje to do nadmorskiego klimatu, bo przecież w kurortach czas zawsze biegnie jakoś inaczej. Udaje się wyjść poza schemat – pomagają tutaj retrospekcje, niecodzienny, ujmujący soundtrack, a także gra aktorska. Casey Affleck, dotychczas raczej w cieniu brata, spisał się fantastycznie. O ile kontrowersji związanych z tym aktorem nie powinno się zamiatać pod dywan (Hollywood przymknęło oko na oskarżenia o molestowanie seksualne), to ciężko nie być pod wrażeniem talentu Afflecka. Jako Chandler jest posępny, cichy, niepokojący – na szczęście nie przedobrzył z pokazywaniem uczuć. Nie ma tutaj eksplozji emocji – to raczej napięcie, które jest stonowane, ale rozlewa się na cały, ponad dwugodzinny film. I to zdecydowanie wystarcza.

A nawet może się okazać, że to zbyt wiele. Niby dlaczego? Opowieść, jak każda inna. Tylko że wciąga – jest szczera, pozbawiona patosu, najzwyczajniej ludzka. Postaci są przekonujące, wielowymiarowe i można na chwilę zapomnieć, że to sztuka i fikcja. Scenariusz, po moim początkowym sceptycyzmie, zdołał mnie przekonać. Głównie dlatego, że choć na podorędziu było mnóstwo tanich chwytów, to nie zostały wykorzystane, by manipulować uczuciami widza dla łatwego efektu.

Manchester by the Sea jest po prostu tak szczerą opowieścią, że nie musi tego robić. Nic dziwnego, że ta niezależna produkcja zbiera tyle nagród (w tym dwa Oscary) – film pozwala zobaczyć życie jak w lustrze; takim, jakie jest, bez sztucznych upiększeń.

To może być nieznośne. Nie każdy jest gotowy na opowieść tak żywą i dotykającą. Ja nie byłam i film wydał mi się zbyt długi – w pewnym momencie emocji było już zbyt wiele, aż zaczęło mnie to nużyć; niby każda scena pasowała i niczego bym nie ucięła, ale Manchester przytłacza. Uczuć można mieć dość.

Film jest, mimo to, piękny – oferuje orzeźwiające spojrzenie na temat bólu i straty i wszystkiego, co nam w życiu nie wychodzi, ale jakoś trzeba to poskładać w całość i żyć dalej. W konkurującym z Manchesterem do Oscara La La Landzie Emma Stone wyśpiewuje „here’s to the mess we make”, i nie umiem nie myśleć, że to zdanie o wiele bardziej pasuje do tego filmu.

Na plus:

  • bezpretensjonalny scenariusz
  • urzekająca muzyka
  • świetna gra aktorska

Na minus:

  • może być ciężki w odbiorze, jeśli nie ma się ochoty na zbyt przytłaczający obraz
Katarzyna Piękoś
Katarzyna Piękoś
Kiedy miała osiem lat, chciała zostać książką. Nie udało się i została anglistką z zamiłowaniem do dobrej literatury. Lubi chodzić po górach i słuchać metalu, ale nigdy jednocześnie. Miała życie, dopóki nie zaczęła uczyć się fińskiego.

Patronujemy

Copernicon 2022 - plakat festiwalu

REKLAMA

Zobacz też:
 


Reklama