Kilka dni temu świat obiegła informacja o powrocie Breaking Bad – tym razem jednak nie w formie kolejnego sezonu serialu, a pełnometrażowego filmu. Ten ma być najpierw dostępny na platformie Netflix i skupiać się na dalszych losach Jessego Pinkmana, którego wątek skończył się w otwarty sposób. Najprawdopodobniej (bo oficjalnego oświadczenia dalej nie ma) potwierdziło się więc to, o czym nieoficjalnie mówiono od kilku miesięcy.
Internet oszalał z radości i teoretycznie nie ma w tym nic dziwnego – za kształt artystyczny filmu odpowiedzialny ma być Vince Gilligan, czyli główny scenarzysta zarówno Breaking Bad, jak i jego spin-offa Better Call Saul. Do roli Jessego powróci Aaron Paul, a sam film będzie klamrą spinającą wszystkie niedokończone wątki z serialu. Znając Gilligana, możemy spodziewać się również wielu mniej lub bardziej oczywistych nawiązań do różnych smaczków z poprzednich pięciu sezonów. Nawet z dużą dozą sceptycyzmu można spokojnie założyć, że epilog BB wykorzysta cały potencjał, jaki pozostał w losach mieszkańców Albuquerque.
Rzecz w tym, że nie zostało go wiele, a kontynuacja jest kompletnie niepotrzebna. Trudno oczywiście dyskutować z finansowymi przesłankami, bo projekt z pewnością zarobi dla stacji AMC tonę pieniędzy, ale z perspektywy fana serialu to zbędna reanimacja dawno zamkniętego etapu. W końcu od premiery 62. odcinka, który wieńczył finalny sezon, minęło blisko 5 i pół roku, a historia została doprowadzona do końca (poza furtką w postaci Jessego). Ci, którzy mieli zginąć, zginęli, rodzina Waltera została finansowo zabezpieczona, a on sam mógł poczuć się spełniony. Pozostało co najwyżej kilka pobocznych motywów, jak na przykład dalsze losy osieroconego Brocka, ale to zdecydowanie za mało.
W międzyczasie otrzymaliśmy też 4 sezony (a niedługo zadebiutuje numer pięć) Better Call Saul – serialu, który doskonale poradził sobie jako samodzielny byt, ale wyeksploatował ostatnie charyzmatyczne postacie mogące wesprzeć Jessego. To właśnie BCS umiejętnie rozwinęło wątki z BB, dopełniając jako prequel główną historię. Poznaliśmy (a właściwie wciąż poznajemy) wydarzenia, które doprowadziły Jimmy’ego McGilla do przyjęcia nazwiska Saul Goodman. Widzimy kulisy powolnego upadku kartelu Salamanca oraz początki współpracy Mike’a i Gustavo Fringa. BCS rozbudowało wszystko to, czego fani BB mogli oczekiwać jako dopowiedzenia historii. Wzięło najciekawsze elementy i rozwinęło je w satysfakcjonujący sposób.

W dodatku sam Jesse nie ma moim zdaniem na tyle uroku, by „pociągnąć” całą kontynuację. Jest jako postać zbyt prosty, a z oczywistych przyczyn nie będzie wsparty przez Waltera White’a (byłoby to najtańsze możliwe rozwiązanie, o które aż głupio posądzać Gilligana). Postać grana przez Paula doskonale odnajdywała się jako partner dla Waltera, natomiast jako autonomiczny bohater był trochę irytujący. Zresztą jego ewolucja z drobnego cwaniaczka noszącego za duże ubrania w dorosłego, odpowiedzialnego człowieka już się dokonała.
Nie da się nazwać powrotu Breaking Bad inaczej, niż zwyczajnym skokiem na kasę. Szkoda, że w Hollywood termin „zamknięta całość” przestał istnieć już dawno temu. Łącznie 10 sezonów (Breaking Bad + Better Call Saul, choć ten ostatni nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i równie dobrze może być tych sezonów więcej) to naprawdę kawał czasu i wystarczająco dużo odcinków, by zwyczajnie zmęczyć się uniwersum. Breaking Bad zostało zakończone w ostatnim momencie, w którym miało to jeszcze sens bez niepotrzebnego rozwlekania, choć i tak pojawiały się głosy o zbytnim przedłużaniu historii. W rozwlekaniu zresztą przoduje spin-off, będący przez pierwsze 2 sezony wręcz synonimem ociężałości fabularnej.
Oczywiście filmowy Breaking Bad nie zejdzie poniżej pewnego poziomu, choć jako fan oryginalnej serii wolałbym, aby zostawiono Waltera, Jessego, Skyler i spółkę w spokoju.