Recenzja filmu Lady M.

Na angielskiej prowincji, jak na każdej innej, wieje nudą zamiast wiatrem od wrzosowisk. Zwłaszcza, jeśli ma się zakaz wychodzenia z domu, w którym absolutnie nic się nie dzieje i nie ma nawet kawałka książki innej niż modlitewnik. Przynajmniej tak to wygląda przez pierwszą połowę Lady M.

Muszę przyznać, że po przeczytaniu recenzji z Wysokich Obcasów szłam na zupełnie inny film. Na coś feministycznego, pokazującego zemstę – ale słuszną i w obronie własnej. Nie każdy film z główną bohaterką musi być o równouprawnieniu, choć ten wprowadza takie wątki – zwłaszcza w początkowych scenach. Potem staje się bliższy tragediom Szekspira, które nigdy nie są na jeden temat. Odwołuje się także do jego komedii: tytułowa lady ma na imię Katherine. Jej przypadek pokazuje, że poskramianie złośnic może nie wyjść na dobre treserowi, ale czy z kolei wywalczanie sobie wolności w sposób brutalny jest dobre dla samej zainteresowanej?

Zacznę od krótkiego zarysu fabuły. Przypuszczam, że część tego akapitu można będzie uznać za spoiler – Lady M. jest pełna zwrotów akcji, które zmieniają także perspektywę i sympatie widza. Pod tym względem Oldroyd okazał się mistrzem suspensu i stawiania kolejnych dręczących pytań. Najpierw widzimy Katherine jako ofiarę – nowa, młoda żona dziedzica, mieszkającego w rodzinnym zamku razem z ojcem i nieliczną służbą. Jedyne zadania bohaterki to siedzieć cicho, wyglądać reprezentacyjnie i urodzić potomka. Żadnych spacerów, co ewidentnie zaskakuje dziewczynę z prawdopodobnie dość swobodnego jak na te, powiedzmy że wiktoriańskie, czasy. Czuwa nad nią czarnoskóra pokojówka, nie wiadomo – prześladowczyni czy współofiara. Wszystko zmienia się, kiedy mąż i teść wyjeżdżają w (każdy swoich) interesach. Katherine wreszcie może wyjść na wrzosowiska, dzięki czemu po ciasnych i koszmarnie zimnych wnętrzach widzimy smagane wiatrem, rude równiny ciągnące się po horyzont. Bohaterka jest ciągle osamotniona, pozostaje odizolowana od otoczenia i służby. Oprócz pastora nikt jej nie odwiedza. Może się to wydawać straszne, ale oznacza także zupełną wolność – gdy wydaje się, że nikt cię nie widzi, możesz wszystko. Katherine znajduje sobie kochanka.

Lady M. - recenzja | arytmia.eu

Sposób pokazania romansu Katherine i jej stajennego Sebastiana będzie analizowany jeszcze w wielu poważnych tekstach. Nic tu nie jest, moim zdaniem, jasne. Sam początek – zaczyna się od gwałtu i przemocy, czy wzajemnego pożądania? Kontynuacja wątku świadczyłaby za drugą interpretacją, ale czy naprawdę można zignorować wstępne okrucieństwo? Jest nieważna jako znak czasów? Zrobiło na Katherine wrażenie, bo obudziło w niej siłę do działania, pokazało inny sposób życia – nieposkromionego? Czy właśnie taka jest jej alternatywa: posłuszeństwo lub okrucieństwo? I jak dalece należałoby takie przesłanie generalizować?

Film nabiera tempa, a Katherine zdecydowania. Pozbywa się teścia i męża (tu jeszcze byłam skłonna empatyzować), jednak to nie wszystko. Nie chcę zdradzać całej fabuły, więc powiem tylko enigmatycznie: jak w Makbecie, na Duncanie się nie kończy. Zamordowany zawsze ma popleczników czy rodzinę, a morderczyni wszędzie widzi świadków gotowych zeznawać przeciw niej. Czy można interpretować dalszy rozwój wypadków w duchu emancypacji? Moim zdaniem byłoby to szowinistyczne nadużycie. Tak jak epilog Pokotu, jeśli traktować go dosłownie, jest przyzwoleniem na czynienie zła w imię dobrej sprawy (wiele systemów społecznego ucisku zbudowano na tym fundamencie).

To bardzo milczący film, utrzymany w ochrowych tonacjach, od których odbija się czasem granatowa suknia Katherine. Nawiązuje tym milczeniem i stonowaniem do współczesnego kina rosyjskiego (nie szukając daleko – chociażby do Fausta Sokurowa), co nie jest przypadkiem: scenariusz powstał w oparciu o Powiatową lady Makbet Nikołaja Leskowa. Niestety, nie znam tego opowiadania, więc nie wiem, ile z niego zostało w Lady M. Z czasem nabiera trochę vontrierowskiego klimatu, u którego także często trafiamy na pytanie o to, czy warto usprawiedliwiać pociąg do przemocy warunkami społecznymi, czy wolno tak ją banalizować i uniewinniać. Florence Pugh gra wspaniale, z nudów kląska ustami lub się krzywi, w scenach miłosnych jest radosna i dziewczęca, żeby wrócić do krzywienia warg, gdy ktoś umiera. Fanom Gry o tron będzie czasami przypominała swoim połączeniem dziecięcości i determinacji Daenerys Targaryen. Nieprzypadkowo przywołuję ten serial – film Oldroya może stać się ważnym głosem w dyskusji o przyzwoleniu na przemoc, na ekranie i w życiu.

Na plus:

  • minimalistyczna, wiarygodna gra Florence Pugh
  • brak uproszczeń
  • szekspirowski i vontrierowski klimat
  • ciemniejsza strona „angolskości”

Na minus:

  • pierwsza połowa może nużyć (a spróbujcie tak żyć!)

[critique_score]

Agnieszka "Fushikoma" Czoska
Agnieszka "Fushikoma" Czoska
Typowy mól książkowy. Czyta po polsku, angielsku, niemiecku i ukraińsku, bardzo chciałaby jeszcze po francusku. Ostatnio jej ulubieni autorzy to Zadie Smith, Serhij Żadan, Jurij Andruchowycz, Amos Oz, Łukasz Orbitowski... Lubi komiksy, na przykład Sagę, Wytches, rzeczy Alison Bechdel czy Inio Asano. Jak ma czas, ogląda europejskie filmy i anime. Recenzuje jeszcze dla bloga Nie Tylko Gry (nietylkogry.pl), czasem pisze do Fabulariów (fabularie.pl).

Patronujemy

Copernicon 2022 - plakat festiwalu

REKLAMA

Zobacz też:
 


Reklama