Stara opowieść, nowe medium. O serialu Amerykańscy bogowie

Tuż przed premierą pierwszego odcinka Amerykańskich bogów wróciłam do powieści i przeczytałam ją od deski do deski. Potem siedziałam jak na szpilkach, zastanawiając się, czy w ogóle można tę dziwną, niepokojącą opowieść wiarygodnie przekuć na inne medium. Bryanowi Fullerowi i Michaelowi Greenowi na szczęście się udało.

Fani Neila Gaimana doskonale wiedzą, czego po tej historii można się spodziewać: jest trochę złowieszczo, czasem groteskowo, z cierpkim humorem i z uśmiechem skierowanym w stronę Ameryki, przepastnej jak sama opowieść. Shadow Moon (Ricky Whittle), główny bohater, wychodzi z więzienia i natychmiast wchodzi w środek szachownicy, niezupełnie znając zasady gry: wplątuje się w konflikt między nowymi i starymi bogami. A jak pisał przyjaciel Gaimana, Terry Pratchett: „bogowie lubili gry – pod warunkiem, że wygrywali”.

Amerykańscy bogowie - recenzja serialu | arytmia.eu

Widać zatem, że łatwo nie jest – ani dla Shadowa Moona, ani dla widza. Amerykańscy bogowie to nie była prosta powieść i serial też taki nie jest. Budowanie świata przedstawionego trochę się ślimaczy. Akcja nabiera rozpędu powoli, trzyma w niepewności i już od początku widać, że tutaj nie będziemy skakać na główkę. Tak jak i w powieści, ogromna część fabuły to typowy road trip. Może to pewna interpretacyjna wskazówka – bardziej liczy się podróż niż to, co czeka nas na końcu.

Pogłębia to wrażenie ten sam rozwlekły sposób narracji, który znamy z powieści. W pewnym momencie oczywiste jest, że sezon skończy się szybciej, niż fabuła pierwowzoru. Nic w tym dziwnego – zapowiedziano już kolejny sezon. W ten sposób pierwsze osiem odcinków odkrywa przed widzem jedynie część opowieści snutej wcześniej przez Gaimana.

Fani powieści mogą poczuć się nieco zdezorientowani. Książka jednak jest obszerna, więc nietrudno z kilku pierwszych rozdziałów wydobyć ośmiogodzinny pierwszy sezon. I tak wprowadzono kilka zmian – postaci z późniejszych stron książki pojawiają się wcześniej, a wątki poboczne zostają poszerzone. Daje to całkiem ciekawy efekt – świat przedstawiony staje się o wiele bardziej złożony, ale niektóre nowe rozwiązania jeszcze bardziej opóźniają akcję. Tak jest w przypadku wątku Laury Moon (Emily Browning), żony Shadowa, która z postaci drugo- czy nawet trzecioplanowej zostaje przekształcona w bohaterkę, której poświęcono całkiem dużo czasu ekranowego. Laurze nie tylko dopisano przeszłość, ale też teraźniejszość – wokoło niej dzieje się więcej niż w powieści (a i tam działo się niemało).

Amerykańscy bogowie - recenzja serialu | arytmia.eu

Laura to nie jedyna „upgrade’owana” bohaterka – kolejną jest bogini Bilquis, z jej dziwacznymi, groteskowymi scenami, które fantastycznie pokazują, że nad Bogami władzę sprawują i Gaiman, i Fuller. Serial wprowadza też boga, którego w książce nie uświadczymy – Wulkana, jedynego wśród starych bogów, który dobrze radzi sobie w nowym świecie.

A jeśli o bóstwach mowa, to warto wspomnieć o Wednesdayu (Ian MacShane), czyli starym (dobrym?) Odynie, który kradnie każdą scenę, w której się pojawia. I chciałoby się powiedzieć, że chwała bogu. Suspens Amerykańskich bogów sprawia, że nie do końca wiadomo o co chodzi. Retardacje i (na pierwszy rzut oka) luźno powiązane ze sobą wątki jeszcze wzmagają ten efekt. Gdyby nie przekonujące kreacje aktorskie, momentami ciężko byłoby taki serial oglądać.

Może i serial traktuje o początkach apokalipsy (mamy tu, jakby nie patrzeć, wstęp do wojny bogów), ale nie przedstawia jej ani w profetycznych, ani w katastroficznych kategoriach. Zamiast tego przesiąka sugestywną symboliką i wrzuca nas w kuriozalną mieszankę gore, humoru i erotyki, którą pewnie przedawkować mogłaby każda inna opowieść. Na szczęście Bryan Fuller miał już sporo praktyki z kadrami w wyrazistych kolorach, które przykuwają wzrok w Bogach – czy pamięta tutaj ktoś Pushing Daisies? A przerysowana zmysłowość na pograniczu niesmaku była widoczna już w jego wcześniejszym projekcie, Hannibalu. Bogowie świetnie bawią się formą oraz droczą z publicznością, i może właśnie o to chodzi – przecież mamy wojnę-grę w szachy i cwaniaczkowatego Odyna, który współczesność spędza jako czarujący krętacz. Całość może i zachwyci pasjonatów Gaimana i Fullera, ale raczkujący jeszcze widz może nie wiedzieć, jak poruszać się po takim świecie.

Amerykańscy bogowie - recenzja serialu | arytmia.eu

Dobrym GPS-em po Fullerowsko-Gaimanowskiej Ameryce może być muzyka, eklektyczna jak mieszanka bogów wielu kultur, których perypetie ilustruje. Soundtrack Briana Reitzella (tego od Hannibala i Bling Ringu) doskonale sobie radzi z wzmaganiem karykaturalności i sprawia, że niektóre nieoczywiste wątki stają się jeszcze bardziej dziwaczne, niemal surrealistyczne – warto zwrócić uwagę na zmiany w soundtracku w zależności od tego, czy towarzyszy on starym czy nowym bogom.

Powieść Gaimana wyszła w 2001 roku. Serial wykorzystuje okazję, żeby uaktualnić niektóre wątki, które przecież skoczyły do przodu od początku dwudziestego pierwszego wieku, jak choćby ten związany z bogami technologii. Kwestie religii i imigracji poruszane w serialu zdają się być zaskakująco na czasie; jednocześnie są one jedynie częścią fantastycznej, postmodernistycznej opowieści i nie zamieniają serialu w kulturowo-polityczny manifest. Finałowy odcinek odpowiada wreszcie na pytania związane z fabułą, wokół których bohaterowie do tego czasu jedynie krążyli. Czytelnikowi książki pozostawia jednak po sobie pewien niedosyt.

Czy warto? Zdecydowanie. Ale może lepiej odłożyć powieść na bok i spojrzeć na serial świeżym okiem, bo odstępstwa od niej mogą nieco drażnić. A po obejrzeniu wszystkich ośmiu odcinków Amerykańskich bogów pozostaje tylko czekać na sezon drugi – a także mieć oko na kolejną adaptację Gaimana, Dobry omen, którego premiera zapowiadana jest na przyszły rok.

Wszystkie wykorzystane zdjęcia pochodzą z imdb.com

Katarzyna Piękoś
Katarzyna Piękoś
Kiedy miała osiem lat, chciała zostać książką. Nie udało się i została anglistką z zamiłowaniem do dobrej literatury. Lubi chodzić po górach i słuchać metalu, ale nigdy jednocześnie. Miała życie, dopóki nie zaczęła uczyć się fińskiego.

Patronujemy

Copernicon 2022 - plakat festiwalu

REKLAMA

Zobacz też:
 


Reklama