Z anime jest trochę tak, jak z disco polo. Są osoby, które otwarcie uwielbiają ten gatunek animacji i nie boją się pokazywać kolekcji tomików mangi i poduszek z podobiznami swoich fikcyjnych bohaterów. Spotkamy też osoby, które absolutnie gardzą japońskimi kreskówkami, ale mają pozytywne wspomnienia z niektórymi produkcjami i ukradkiem, w tajemnicy przed resztą świata, odpalają pojedyncze odcinki, by ożywić wspomnienia z dzieciństwa. Jest również wąska grupa tych, którzy nieironicznie biorą udział w wydarzeniach typu „zakaz anime na Pyrkonie 2018”.
Pierwsza fala popularności anime w Polsce przypadła na początek lat 90. i miała swojego flagowego reprezentanta w postaci Kapitana Tsubasy. Trudno było o bardziej uniwersalną historię. Bohater, chodzący do podstawówki młody piłkarz z Japonii, niczym się nie różnił od przeciętnego kopacza piłki na osiedlowym boisku, który również aspirował do gry w reprezentacji narodowej swojego kraju. Za serialem przemawiał też fakt, że Tsubasa dorastał razem z widzem, który śledząc karierę piłkarza od dzieciństwa po wczesną dorosłość, umacniał swoją więź z bohaterem.
W porównaniu do kolejnych emitowanych w Polsce wytworów japońskich studiów, Kapitan Tsubasa i jego niesamowite akcje na boisku nie wydawały się niczym nadzwyczajnym. Na stacji RTL 7 premierę miał Dr Slump – serial, o którym powiedzieć „absurdalny” byłoby jedynie eufemizmem. Tytułowy doktor konstruuje Aralkę, niezbyt rozgarniętego androida-dziecko, posiadającego nadludzką siłę i szybkość, ale też wadę wzroku. Seria była pełna toaletowego humoru i nawiązań do popkultury, zarówno japońskiej, jak i amerykańskiej. Co prawda wiele żartów przepadło w trakcie translacji (w końcu oglądaliśmy francuski dubbing serialu z podłożonym polskim lektorem), nie zmienia to jednak faktu, że dla mojego pokolenia Dr Slump był pierwszą konkretną próbką ekscentryzmu serwowanego przez japońską popkulturę.
Był on też moim pierwszym zetknięciem z twórczością Akiry Toriyamy, który w momencie premiery Dragon Balla w Polsce już dawno zakończył sagę o Son Goku. Musiało minąć prawie 20 lat, by ponownie zasiadł na stanowisku showrunnera z premierą Dragon Ball Super. Na ten moment jednak cofnijmy się do pierwszego odcinka pierwszej serii, kiedy nikt jeszcze nie miał pojęcia o poziomach mocy rzędu miliona nieokreślonych jednostek.
Na pierwszy rzut oka historia i świat przedstawiony niewiele różnią się od tych w opowieści o wynalazcy i jego robocie. Son Goku jest dzieckiem z małpim ogonem, a na swojej drodze spotyka równie osobliwe persony. Pierwszą jest Bulma, córka genialnego naukowca, który opatentował miniaturowe kapsuły potrafiące mieścić przeróżne przedmioty, od motocykli po pełnowymiarowe domy. Innymi postaciami są zmiennokształtny prosiak Oolong, Yamcha – nomad o wyjątkowej słabości do kobiet czy Żółwi Pustelnik (w polskiej wersji znany również jako Boski Miszcz lub Genialny Żółw), który nie tylko jest utalentowanym mistrzem sztuk walki, ale również bezwstydnym zboczeńcem, co często wykorzystuje na swoją korzyść młoda Bulma. Podobnie jak Aralka, swój niezbyt światły umysł Goku rekompensuje niebywałą siłą, ratując wielu słabszych z opresji.
Ta prosta historia ma jednak swoje inspiracje w chińskiej powieści z XVI wieku pod tytułem Wędrówka na Zachód. Przesiąknięte buddyjską filozofią dzieło opowiada losy mnicha Tang Sanzang i jego towarzyszy, m.in. humanoidalnej małpy o imieniu Sun Wukong czy zesłanego pod postacią prosiaka boga Zhu Bajie. I o ile w sadze Toriyamy główną siłą napędową było poszukiwanie Smoczych Kul mogących spełnić każde życzenie, pielgrzymi z Wędrówki mieli za zadanie odnaleźć święte zwoje. Zwoje, które ostatecznie okazały się puste, czyniąc podróż pozornie bezcelową, choć, jak później podkreślił sam Budda, pozostawiła ona bohaterów bardziej oświeconymi, pozwalając wybaczyć im ich winy i wstąpić na wyższy stopień istnienia. Podobnie dzieje się w przypadku Dragon Balla. Poszukiwania smoczych kul prowadzą do zawiązania wielu przyjaźni i przezwyciężenia swoich słabości, a same artefakty, podobnie jak zwoje, zostają sprowadzone do żartu. Oolong w ostatnim momencie powstrzymuje Pilafa przed wypowiedzeniem złowrogiego życzenia, prosząc boskiego smoka Shenlonga o… damską bieliznę.
Od momentu, gdy smocze kule po raz kolejny rozproszyły się po świecie, historia zaczyna obierać bardziej oryginalny kierunek – motywem przewodnim stają się sztuki walki, a mitologia chińska schodzi na dalszy plan. Jednak prawdziwa rewolucja następuje po pierwszej wygranej Goku w turnieju Tenkaichi Budokai. Wraz z następnym rozdziałem mangi Akira Toriyama całkowicie zmienia status quo serii. Baśniowo-fantastyczne aspekty opowieści przekreślono na rzecz elementów science-fiction, czyniąc z Goku członka niemal wymarłej rasy Sayian i wprowadzając przy tym całą menażerię przeciwników spoza ziemskiego globu.
Spektakularna saga Freezera stanowi absolutne przeciwieństwo skromnych początków Dragon Balla, a jej zwieńczenie, jakim jest transformacja Goku w Super Sayiana, to z pewnością najbardziej emocjonalny i przełomowy moment w historii serii, który niestety okazał się też gwoździem do jej trumny. Otóż zakończenie sagi Freezera było w miarę satysfakcjonującą konkluzją dla całej opowieści o Smoczych Kulach. Zły imperator kosmosu i najpotężniejsza istota wszechświata kończy swój żywot, a Goku i Vegeta pomścili zagładę swojej rasy. Toriyama nieco na siłę próbował zadowolić fanów, wprowadzając jeszcze silniejszych przeciwników oraz nowe techniki, między innymi fuzję i formę Super Sayian 3, te jednak, szczególnie drugi przypadek przypominający nieszczęsną maskotkę Segi, są najlepszym przykładem przerostu formy nad treścią w japońskich komiksach.
Zakończenie adaptacji mangi na ponad 400 odcinkach anime nie zadowoliło Toei Animation i zadecydowano o wyprodukowaniu kontynuacji o tytule GT. Udział Toriyamy był znikomy, a twórcy puścili wodze fantazji, co spotkało się ze sprzeciwem fanów. Nie uważam GT za serię jednoznacznie złą, ale liczba przeskoczonych rekinów prowadząca do niezbyt satysfakcjonującego zakończenia zdecydowanie plasuje ją na ostatnim miejscu. Na bardziej satysfakcjonujące zakończenie entuzjaści Dragon Balla musieli poczekać prawie 20 lat. W międzyczasie w kinach i na nośnikach cyfrowych miało premierę 19 filmów (i jedna hollywoodzka adaptacja). Na konsolach i pecetach nie zabrakło gier, w końcu nie ma bardziej wdzięcznego uniwersum dla bijatyk niż przepełnione akcją anime.
Seria Z doczekała się odświeżonej edycji, w efekcie czego zremasterowano ją do wyższych rozdzielczości, a także rozwiązano problem ślimaczo rozwijającej się fabuły, zmniejszając liczbę odcinków z 291 do 167. Rok 2015 przyniósł dobrą wiadomość w postaci ogłoszenia emisji nowej serii pod tytułem Super. Akira Toriyama wziął na swoje barki zarys fabularny, pozostawiając resztę studiu Toei Animation i artyście o pseudonimie Toyotaro, któremu przyznano rolę oficjalnego rysownika mangowej adaptacji serii. Dragon Ball Super zakończył swoją emisję niecały miesiąc temu i, w skrócie, jest tyle rzeczy wartych opisania, że można by poświęcić mu osobny artykuł.
Na ten moment zadajmy sobie pytanie, co uczyniło Dragon Ball serialem tak wyjątkowo inkluzywnym, jak na japońską animację. W tamtych czasach telewizja oferowała dość spory wybór w kwestii dziecięcej rozrywki, chociaż jeśli należało się do grona szczęściarzy posiadających Fox Kids czy Cartoon Network, praktycznie nie trzeba było zawracać sobie głowy ramówką Polsatu czy innych stacji telewizyjnych. Mimo to do Dragon Balla ciągnęło wszystkich – chłopców i dziewczynki, biegających na dworze za piłką, jak i tych przesiadujących przy książce lub komputerze, mieszkańców blokowisk i bogatych przedmieść. Wszyscy o jednej porze dnia stawali się częścią tej animowanej telenoweli.
W przeciwieństwie do większości dostępnych kreskówek widoczny był w niej upływ czasu. Postacie nie tylko się starzały, ale przede wszystkim nabywały doświadczenie. Każde osiągnięcie bohaterów poprzedzone było treningiem, a droga na skróty nigdy nie prowadziła do niczego dobrego. Filozofia ciężkiego treningu i powolnego, ale sukcesywnego osiągania celu widocznie wpłynęła na wielu przyszłych sportowców, co potwierdzają niektórzy moi znajomi oraz narodowe sławy, takie jak chociażby polski zawodnik MMA Borys Mańkowski chlubiący się wytatuowanym na ramieniu Shenlongiem.
Dragon Ball to jednak nie tylko progres siły fizycznej. Może się to wydawać dość szalone, ale nie uważam Goku za głównego bohatera, ba, nie uważam go za postać sensu stricto. W moim odczuciu Goku jest narzędziem, wzorcem, który odmienia otaczające go postacie. Jeśli jest coś, co Akirze Toriyamie wyszło wyjątkowo dobrze, to ewolucja antagonistów. Fikcja już nieraz przyzwyczaiła nas do sytuacji, w której przemiana czarnych charakterów odbywa się niemal natychmiastowo na przestrzeni kilkunastu minut. Nawet jeśli momentem decydującym o przeobrażeniu jest jakieś traumatyczne przeżycie, transformacja ta w większości przypadków wypada wyjątkowo sztucznie. Przykład Piccolo czy Vegety pokazuje, że droga do bohaterstwa jest długa i kręta, ale z pomocą czasu, nawet kiedy antagonista nie czuje chęci zmiany, zachodzi ona w płynny i wiarygodny sposób. Ewolucja Vegety z pozbawionego skrupułów złoczyńcy, przez antybohatera, do obrońcy sprawiedliwości ciągnie się przez całą serię Z, w efekcie czego godny pogardy, bezlitosny morderca staje się przykładnym mężem i ojcem, gotowym poświęcić życie za swoje, a nawet i cudze ideały.
Obejrzenie po latach całego Dragon Balla jest naprawdę tytanicznym wyzwaniem. Oczywiście można pójść na skróty i skupić się jedynie na mandze, biorąc jednak pod uwagę aspekt widowiskowości serialu, trudno odżałować sobie Z w swojej odświeżonej formie. Z jeszcze innej strony z wielką chęcią wracam do pierwszej serii, kiedy nawet sam Toriyama nie wiedział, w jakim kierunku będzie podążała saga, powoli konstruując swój amalgamat antycznej i współczesnej kultury. Jedno jest pewne – historia o smoczych kulach jeszcze przez lata nie zniknie z ust miłośników popkultury, a nowe pokolenia prędzej czy później odkryją fenomen tej serii. Ciekawi mnie jednak opinia tych, którzy na Dragon Ballu się wychowali. Czy rozbudził waszą ciekawość gatunkiem anime? Może bardziej zainteresowały was sztuk walki? A może dalej oglądacie stare odcinki samemu lub zarażając nimi swoich kuzynów i dzieci?