Jeden warszawski Żyd pisze pamiętnik o drugim. Bokser opowiada o bokserze. A głównym bohaterem tej opowieści jest gangster, morderca, piękny Jakub. Może nie Frank, ale postać podobnie magnetyczna i męska.
Twardoch opisuje półświatek stolicy w roku 1937, kiedy intensyfikuje się konflikt między nacjonalizmem i socjalizmem. PPS tłucze się z Falangą, każdy apasz i student nosi przy sobie broń, na uniwersytecie zaczyna się pierwszy rok akademicki z gettem ławkowym. Cały ten bałagan próbuje trzymać w ryzach Kum Kaplica, mafiozo-socjalista, którego prawą ręką jest bokser Jakub Szapiro. W książce słychać polski i jidysz, widać warszawską biedę, ortodoksyjnych i postępowych Żydów, drobnych przedsiębiorców i opiekujących się nimi przestępców rozmaitego pochodzenia. Na dodatek, korzystając z walk ideologicznych, polityczna wierchuszka planuje zamach stanu.
Ta książka niewątpliwie będzie się kojarzyła ze Złym Tyrmanda, ale da się to uzasadnić jedynie postacią głównego bohatera i miejscem akcji. Te dwie Warszawy są jednak zupełnie inne – twardochowy Zły żałuje, ale czegoś zupełnie innego: nie ofiary, którą zabił, ale tej, którą złożył. Narrator, kronikarz historii Jakuba i jego doszczętnie zniszczonego świata, przypomina czasami postać Amosa Oza z Opowieści o miłości i mroku. Obydwaj siedzą sami w swoich mieszkaniach pochyleni nad maszyną do pisania, wspominają i patrzą przez okno, w którym co dzień powtarza się to samo. U Twardocha jednak nie słychać ptaka śpiewającego pierwsze takty Do Elizy, nie będzie też świtu nad pustynią Negew. Izrael bywa bardzo nieoczywisty.
Z Opowieścią… łączy Króla także depresyjny, fatalistyczny nastrój. Nad Warszawą unoszą się „ciemne bogi”. Lewiatan, pożerający przegranych i nie wróżący nikomu niczego dobrego, dosłownie wisi nad miastem, jakby było na dnie morza. Ale prawdziwą panią życia i śmierci jest rozpacz, znana z innych powieści Twardocha „czarna boginka o tłustym ciele Wenus z Willendorfu i wielkiej paszczy rozszerzającej się jak szczęki anakondy, połykająca nas powoli, od nóg albo od głowy, ale zawsze do końca”. Narratora już zawsze będzie nawiedzać ona i pytanie: „Ile jest ludzi w człowieku?”. Obydwa te motywy są stale obecne w twórczości Twardocha. W Morfinie liczył osobowości według pochodzenia. W Drachu – po przodkach. Teraz jest trochę bardziej biologicznie, człowiek „jest w płatach czołowych”. Ginie, gdy zamiera zawartość jego czaszki. Ale co, jeśli ma dwie twarze? Dwie głowy? Lub dwa ciała?
Król jest bardzo męską powieścią. Narrator mówi głosem przestępcy i żołnierza o zdominowanym przez apaszy i urków świecie. Radość życia polega tu na pokonaniu przeciwnika, szybkiej jeździe samochodem przez miasto, piciu i jedzeniu parówek z musztardą sprzedawanych na ulicy z wielkiego gara z wrzątkiem (akurat przedwojenne smaki, jedzenie w przybytkach nazywających się wędliniarnia czy paszteciarnia, są w książce wspaniale oddane). Nawet motto powieści pochodzi z Moby Dicka. Na początku kobiet jest bardzo mało, Jakub ma żonę, kochaną i zadbaną, w której zadurzył się narrator, jednak nie jest ona wyraźną postacią. Pani Szapiro, właścicielka burdelu Ryfka czy siostra falangisty Anna stają się ważniejsze dopiero w drugiej połowie historii, mówią tam więcej, mają wpływ na rozwój wydarzeń. A jednak to do końca bardzo męska książka, nawet jeśli opowiada o przegranej.
Coś sprawiło, że nie uwierzyłam Królowi tak bardzo jak Morfinie albo Wiecznemu Grunwaldowi. To jeszcze nie znaczy, że „Twardoch się skończył”, może to ja się popsułam. Na pewno był taki moment (jeszcze przed połową powieści), kiedy zaczęła mnie męczyć ta męska atmosfera. Wróciłam do tego autora po wielu miesiącach czytania kobiecych komiksów, Sylwii Chutnik, Nino Haratiszwili i Caitlin Moran. Jednak parytet nie jest czymś, co chciałabym widzieć jako naczelną zasadę literatury. Na pewno zauważam ogromną różnicę stylu pomiędzy tą i „babskimi” opowieściami, i trochę mnie zaskoczyło, że przechodzenie pomiędzy nimi może być dla czytelnika takie nieprzyjemne. Jeśli nie leży mi na żołądku kwestia równouprawnienia… może chodzi o ogólną konwencjonalność gangsterskiej powieści retro, której nie oczekiwałam za bardzo siadając do tej książki. Irytowały mnie także dysonanse, które zdarzały się czasem między narracją i nagłym, całkiem współczesnym wtrąceniem w narrację słowa „gówno”. Trochę fałszywie brzmiały też sceny erotyczne między Szapirem i jego żoną. Z tym, że te niedobrane nuty mogą mieć spory sens w kontekście zakończenia historii Jakuba, wielkiego kłamcy. A może tęsknię za Śląskiem i dylematami skomplikowanego pochodzenia (Jakub nie jest rozdarty między światami, jak był Konstanty).
Bardzo doceniam w Królu realizm Nalewek, dialogi w jidysz (wierzę, że są poprawne, brzmią pięknie), oznaczanie kolejnych rozdziałów według hebrajskiego alfabetu (bardzo częsta praktyka w Izraelu, gdzie mieszka przecież narrator). Podoba mi się oddawanie realiów przede wszystkim w języku i opisach ludzi, a mniej w architekturze. Ostatecznie trochę dałam się kupić gangsterskiej Warszawie – przyniosłam do domu parówki i musztardę (kokainę, z pewnym żalem, musiałam sobie darować).
Na plus:
+ dialogi w jidysz
+ wspaniałe opisy warszawskiego jedzenia
+ czysty, klarowny język
Na minus:
– trochę nużąca męskość powieści
– język dużo mniej artystyczny niż w Morfinie
Posłuchaj tekstu w wersji audio: