O rok ów, 2017! Był Transpotting 2, był nowy Ghost in the Shell, a teraz Blade Runner trzydzieści lat później. Na szczęście ten ostatni nie został tak zbanalizowany jak Duch, ale T2 to też nie jest. I tym zdaniem chciałabym uprzedzić, że będzie marudzenie, do tego mamroczące, żeby jednak oszczędzić wszystkim spojlerów.
Zdjęcia do Blade Runnera 2049 są tak piękne, że filmowcy będą się o nich uczyć zaraz po Aleksandrze Newskim. Futurystyczne miasto jest pełne holograficznych reklam (Coca-Cola nic się nie zmienia) i mniej bombastyczne niż w pierwszej części, bo ewidentnie trochę podupadło. A jednak robi ogromne wrażenie. Poza miastem wszystko tonie w szarości i kurzu, czasem żółtym, ciepłym i duszącym. Jakby wszędzie unosił się popiół z wielkich, wygaszonych pieców wspominanych przez K (Ryan Gosling). Główny bohater chodzi smętny i wyprany z emocji, poluje na androidy starsze od siebie, choć sam też nie spodziewa się zbyt wiele od życia jako „androdupek” (całkiem udana adaptacja terminu „skinjob”). Jego pierwsza „skórka” w filmie mówi mu, że pokornie służy ludziom tylko dlatego, że nie widział nigdy cudu…
O ten cud chodzi w całym Blade Runnerze 2049. To żadna metafora, ale bardzo konkretne zdarzenie, wokół którego zaczyna węszyć K. Najpierw na polecenie swojej twardej szefowej (Robin Wright), potem samodzielnie. Zanim na ekran powróci Deckard (Harrison Ford) sami się zorientujecie, że jest jedną z centralnych postaci zagadki. Nie będzie trudno także dlatego, że Łowca androidów ma strukturę zagadki zamkniętego pokoju: wszyscy podejrzani są już na scenie, pytanie tylko, kto ma jaki motyw i kto nie ma alibi.
Film zaczyna się jak coś absolutnie pięknego, w początkowych scenach słychać echa Stalkera, jest też wizualnie bardzo bliski pierwszej części. Testy, którym poddawane są androidy trochę się zmieniły – usłyszycie komputer diagnostyczny i K recytujących fragmenty Bladego ognia Nabokova. Gosling gra dobrze, fabuła wydaje się obiecywać, że pójdzie w kierunku oryginalnego Czy androidy śnią o elektronicznych owcach? i skupi się na pytaniach o pamięć: które wspomnienie jest autentyczne, a jeśli ktoś je przeżył, to czy byłem to ja?
Ale… fabuła. Wyszłam z kina nieprzesadnie przejęta filmem. Mój chłopak twierdzi, że to przez zbyt szybkie zbombardowanie się całym sezonem Opowieści podręcznej i ma trochę racji, ale to nie całe wytłumaczenie. Blade Runner wydał mi się nieco banalny. A przez to nabrałam do niego dystansu i zamiast się wczuwać, zobaczyłam uproszczenia, szycie na skróty z łatek wyciętych z pierwszego Łowcy i nietrafiony, biologizujący mistycyzm. Zaczęłam odklejać się od tego pięknego świata, kiedy pokazał się w nim „zły i dziwaczny” Wallace (Jared Leto) i nie pomogło mi objawienie się brutalnej androidki, postaci godnej terminatrix (nie napiszę, kto to, żeby nie spojlerować). Dość szybko zorientowałam się, jaki będzie wynik śledztwa K, chociaż nie spodziewałam się, że film zostanie pociągnięty w najprostszym możliwym kierunku i to bez głębszej analizy motywów postaci.
Jest jeszcze tzw. kwestia kobieca. Nie mogę za bardzo wyjaśnić, dlaczego Opowieść jest tu dobrym odniesieniem, nie chce też komentować żeńskich ról, chociaż postać Joi zasługuje na długie, pełne spojlerów opracowanie. Chcę porozmawiać o biologii i ciele, bo to ważne motywy, ale potraktowane w scenariuszu powierzchownie, jakby nie było nad czym myśleć, jakby tylko jedno rozwiązanie było możliwe. Pamiętacie ogromne rzeźby kobiet, pokazane także w trailerze, wyłaniające się z żółtej kurzawy? Kamera ślizga się po nich, pokazuje biusty, buty na obcasie, miękkie linie sylwetek górujących nad K. Mam smutne wrażenie, może przez „feministyczne pranie mózgu”, że to przykre obrazki. Nie tyle afirmacja naturalnego piękna (a z pewnych przyczyn szafranowe sceny mogą mieć takie odczytanie), ile uprzedmiotowienie ludzkiego ciała. Rozwiązanie zagadki cudu i finał całości pokazują, że może się ono stać panującą ideologią, a jednostki są ważne tylko jako elementy gatunku. Roy i Pris też chcieli czegoś biologicznego, ale dla siebie, żeby żyć dłużej, kochać, może nawet być wolnymi. Trzydzieści lat później androidy chcą inaczej. I to byłoby ciekawe, gdyby nie brak głębszej refleksji.
Villeneuve na szczęście nie jest Scottem, nie zrobił Obcego: Przymierze, ale podobnie jak w Nowym początku (mimo że z innymi scenarzystami) nakręcił świetnie zagraną, nieco zbyt prostą i niepotrzebnie łzawą historię. A mogło być filozoficznie, tajemniczo, trudniej i ciekawiej. Blade Runner 2049 nie ma w sobie zbyt wiele z Dicka, nie ma też hipnotyzującego piękna i wiarygodnego smutku Łowcy androidów. A do tego zapowiada trzecią część. Ale uprzedzam, pisze to osoba lubiąca najbardziej pierwszego Terminatora.
Na plus:
- przepiękne zdjęcia
- świetna gra aktorska
- sporo wizualnych powiązań z Łowcą androidów
Na minus:
- zbanalizowana fabuła
- brak głębszej refleksji
- kiedy ktoś okazuje się negatywnym bohaterem, jego postać szalenie się upraszcza