Są takie książki, w których nie wiadomo, „co poeta miał na myśli” – i to zupełnie nie przeszkadza. Albo inaczej: ciężko uwierzyć, że narrator chce nam tylko coś opowiedzieć, bez udowadniania czegokolwiek, przekonywania, stawiania tez. Mówi wam zwyczajnie, co u niego, w końcu całe to tak zwane życie nieczęsto ma morał…
O matko! To pierwsza książka Alejandro Palomasa przetłumaczona na polski, a ma ich na koncie kilkanaście. Istnieje też jej sequel: w zeszłym roku powstało Un perro (Pies). I jeśli spojrzeć na tę opowieść od tej powierzchownej strony – najpierw coś o mamie (czyli o rodzinie), która zresztą ma psa, następnie część druga ze zwierzakiem w tytule… Węszycie sentymentalne czytadło? Boicie się? Ja się bałam, ale albo niesłusznie, albo Palomas mnie zwyczajnie omamił.
Fernando relacjonuje przebieg noworocznego spotkania swojej rodziny w klimacie trochę almodovarowskim, a trochę czeskiego filmu. Jakby Wszystko o mojej matce kręcił Zelenka lub Guzikowcy dziali się w Barcelonie. Smutek, humor, ciepło, irytacja na wszystkich i wielka do nich miłość, nieobliczalność przypadków i lizanie zadanych przez nie ran. Do tego książka została bajecznie przetłumaczona przez Katarzynę Górską. Narrator ma mamę (Amalię, która jest mocno niezaradna, słabo widzi, ale dużo gestykuluje), dwie nieszczęśliwe siostry i wujka utracjusza. Do tego ostatni partner na pożegnanie podarował mu wielkiego psa, doga niemieckiego. Od kiedy rodzina mocno zubożała, porzucona sprytnie przez ojca oszusta (nie nazywał się Enric Marco, ale mógłby), dog ledwo mieści się w wynajmowanych przez jej członków mieszkankach. Fernando i Amalia czekają na przybycie gości, obierając winogrona i rozmawiając. Wraz z kolejnymi krewnymi zaczną się pojawiać wspomnienia, snute nie tyle przy stole, ile w głowie opowiadającego. Charakterystyczne gesty i sformułowania zgromadzonych przypominają mu historie ich życia, fragment po fragmencie.
Każdy z bohaterów O matko! nosi pancerz, który jak krab pustelnik wciągnął na plecy w odruchu obrony przed rzeczywistością. Silvia, najstarsza siostra i głowa rodziny, jest zawsze wyprostowana, czysta i poprawna. To jej strategia odcięcia się od nieczułego ojca i naiwnej matki. Zgodnie ze schematem rodziny dysfunkcyjnej z Totalnie nie nostalgii, jest dzieckiem-wojownikiem. Niestety, okaże się, że to nie cała tajemnica jej wiecznej sztywności. Emma, druga z sióstr, powinna być rodzinnym słoneczkiem, ale od jakiegoś czasu już nie jest. Szuka spokoju przy boku nowej partnerki, postrzeganej przez wszystkich jako typowa „baba z okienka w banku”. Wujek to niepoprawny bawidamek głodny atencji. Amalia jest ikoną złego gustu, zafascynowaną magicznymi wahadełkami i nienawidzącą ciszy, przez co snuje długie, pełne wpadek tyrady, na przykład o „genitalnych” (genetycznych) przyczynach homoseksualizmu. A sam Fernando ucieka od życia w pracę i spacery z psem. Początkowo ten portret zbiorowy w ciasnym wnętrzu wydaje się zupełnie niewiarygodny, pozlepiany z niekompatybilnych kawałków, lekko przesadzony. Czytałam, zadając sobie pytanie: po co zgromadzono tu takich aktorów? Dlaczego co jeden to większy raróg?
Być może kluczem do interpretacji O matko! jest subiektywność. Nie słuchamy wszechwiedzącego narratora trzecioosobowego, ale mężczyzny siedzącego w środku swojej dziwnej, poharatanej przez ojca i inne nieszczęścia rodziny, filtrującego wszystko przez swoje problemy i niewiedzę. Równie prawdopodobne jest to, że sponsoruje ją lekko zdeklasowane słówko „empatia” i „rodzinne ciepło” – sami też czasem patrzymy na własnych krewnych ze zdziwieniem i niedowierzaniem, a przecież nie umiemy pozbyć się ciepłych uczuć. Nawet gdybyśmy chcieli i mogłoby nam to ułatwić życie. Moja trzecia hipoteza opiera się na słowie „matka”. Główną postacią Petit pays (wyjdzie u nas niedługo jako Tęsknota) jest nie tyle narrator, Gaby, ile jego mama. Być może książka Palomasa także jest o tym, że nie zawsze narrator steruje historią, a nawet może jej do końca nie rozumieć.
Może za bardzo kombinuję wymieniając kolejne możliwe interpretacje O matko!. Można ją czytać jako szczerą opowieść o dysfunkcyjnej rodzinie wygrzebującej się spod traum. Pewien ważny dla bohaterów cytat brzmi: „Nie można odnaleźć spokoju, unikając życia, Leonardzie”. To fraza z Godzin Cunninghama, wypowiadana przez Virginię Woolf. Stanowi motto, odwołanie do tradycji strumienia świadomości, jak i cunninghamowskiego opowiadania z wielu perspektyw. Dlatego nie ma co poprzestawać na powierzchownym czytaniu.
Zdjęcie ze strony El Comercio
Na plus:
– świetny język, wrzucający czytelnika od razu w środek historii
– sprawny strumień świadomości
– brak prostych morałów i jednoznacznych postaci
– to nie jest tylko historia rodzinna
– wciąga
Na minus:
– niektóre „zwroty akcji”, opisy kluczowych epizodów z życia bohaterów, są poprzedzone zbyt długim budowaniem napięcia